• Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Turboniepokorni

Dodano:   /  Zmieniono: 
Subotnik Ziemkiewicza

Do momentu przeczytania książki Leszka Misiaka „Prawicowe Dzieci, czyli Blef IV RP” wydawało mi się, że nigdy nie zrobiłem jej autorowi nic złego ani nie wyrządziłem mu żadnej przykrości. Teraz nie jestem tego pewny. Tak czy owak, Misiaka uważałem zawsze za jednego z lepszych dziennikarzy śledczych, bardzo wnikliwego i dysponującego rzadko dziś spotykanym warsztatem – jest zresztą przedstawicielem pokolenia, które uczyło się tego jeszcze pod okiem starych mistrzów zawodu. Pracował dla wielu redakcji, począwszy od – o ile się orientuję – „Expressu Wieczornego”, opisywał i demaskował rozliczne patologie III RP i jej kasty rządzącej, ale czytelnikom moich tekstów pewnie najbardziej znany jest z artykułów o Tragedii Smoleńskiej, pisanych dla „Gazety Polskiej”, przeważnie wspólnie z Grzegorzem Wierzchołowskim. To w nich zbudowana została po raz pierwszy narracja „zamachu w Smoleńsku”, kojarzona dziś z zespołem Macierewicza.

Trafne czy nie, ale na pewno ogromna praca, wykonana w nich przez Misiaka, stała się pośrednio przyczyną powstania książki, która zaciekawiła mnie na tyle, że postanowiłem ją kupić i przeczytać. Misiak twierdzi, że został przez „Gazetę Polską” i jej szefostwo (Tomasz Sakiewicz i Katarzyna Hejke należą do najczarniejszych postaci książki) oszukany, także na pieniądze, i de facto wyzuty z owoców swojej pracy i należnej mu zasługi. Nie jestem w stanie rozsądzać sporu, do jakiego doszło między nim a wspomnianymi osobami – w każdym razie, jak pisze sam autor, ten spór sprawił, że na całe środowisko tzw. prawicowych mediów spojrzał on zupełnie innymi oczami i odkrył, iż jest ono zakochane w sobie, zamknięte na zdolnych ludzi z zewnątrz, obłudne, robiące propagandę PiS – po prostu, lustrzane odbicie salonu michnikowszczyzny – i na dodatek przewala kasę.

Gdzieś tak do jednej trzeciej książka to czysty hejt przeciwko – jak określa to Misiak – „grupie trzymającej prawdę”, wymiennie nazywanej „niepokornymi” (oczywiście u Misiaka ta identyfikacja jest gryząco ironiczna). Jak to z hejtem, Misiak ma nam za złe wszystko. Że jesteśmy nadęci, że piszemy publicystykę, co jest łatwe, zamiast jeździć w teren i poznawać prawdziwe ludzkie problemy, żeśmy się na patriotyzmie i prawicowości dorobili majątków, gdy wielu patriotów i prawicowców, także dziennikarzy, żyje w biedzie. Najbardziej oczywiście przerąbane mu Misiaka „Gazeta Polska”, z jednym wszelko wyjątkiem – Marcina Wolskiego, dla którego znajduje Misiak ciepłe słowa, nie ukrywając zresztą, dlaczego: Wolski był członkiem kapituły, która doceniła kiedyś Misiaka dziennikarską nagrodą. „Gazeta Polska”, poza wszystkim, zrobiła sobie z patriotyzmu i Smoleńska biznes, i wykolegowała z tego biznesu autora, który o eksplozjach w tupolewie i innych dowodach zamachu zrobił jej kilkadziesiąt czołówek i dużych artykułów.

Naszą redakcję też krytykuje Misiak z pasją, głównie za zniszczenie prawdziwie prawicowego tygodnika, jakim było „Uważam Rze” Janka (tak o nim pisze) Pińskiego. Zniszczyliśmy tygodnik w ten sposób, że z niego odeszliśmy po tym, jak legalny właściciel Grzegorz Hajdarowicz podjął w pełni słuszną i uprawnioną decyzję o usunięciu ze stanowiska twórcy tygodnika i zastąpieniu go wspomnianym Jankiem. Decyzja była zdaniem Misiaka słuszna, bo Paweł Lisicki wykazał się „skrajną nielojalnością wobec wydawcy” publicznie krytykując zwolnienie Cezarego Gmyza po tekście o odkryciu na wraku śladów trotylu. Gmyzowi poświęcona jest osobna tyrada – co prawda, Misiak uważa, że zamach w Smoleńsku przeprowadzono za pomocą bomby, ale trotyl Gmyza nie był tym właściwym, bo został odkryty niefachowo, i w ogóle Gmyz nabrał się na rosyjską podpuchę. Nawiasem mówiąc, teza Misiaka w sprawie Smoleńskiej jest taka, że Rosja ukrywa dowody i nie pozwala na śledztwo, żeby wykorzystywać w geopolitycznej rozgrywce wiedzę o prawdziwych sprawcach zamachu. A kto dokonał tej zbrodni? Misiak powołując się na „niektórych badaczy masonerii” stawia hipotezę, że „katastrofa mogła być wynikiem rywalizacji o wpływy masonerii rytu szkockiego z masonerią rytu francuskiego, z którą wiąże się powiązane z Rosją polskie służby wojskowe”.

Nie jest to, powtórzę, krytyka „niepokornych”, ale hejt – w obelgach jest wiele pasji, ale nie ma wewnętrznej logiki. Mnie na przykład jako człowieka i autorytet dyskredytować ma, obok znajomości z Moniką Jaruzelską, obecność na grillu u Giertycha; już mniejsza, że admirowanemu przez siebie Wolskiemu obecności na tym samym grillu Misiak nie wytyka, ale jeśli choćby jednorazowe spotkanie z Giertychem dyskwalifikuje, to jak pozytywnym bohaterem może być Janek Piński? Zaprzęga się Misiak w jego obronie do rydwanu Grzegorza Hajdarowicza, a dwie strony dalej dowodzi mej moralnej nicości demaskacją – nota bene zupełnie niezgodną z prawdą – że się z Hajdarowiczem pogodziłem i wróciłem do pracy u niego.

Zdegenerowanemu środowisku pisowskiego salonu przeciwstawia Misiak nielicznych sprawiedliwych w Sodomie, to jest na prawicy. To przede wszystkim Ojciec Tadeusz Rydzyk i media stworzone przez niego (choć i im wytyka, w zupełnie jednak innym tonie, kolportowanie pisowskiej propagandy) a także platforma blogowa „Nowy Ekran”, dr Leszek Pietrzak, dr Stanisław Krajski i różni internetowi blogerzy. Internet w ogóle odegrał ważną rolę w opisywanym przez Misiaka procesie przejrzenia na oczy. To ze „źródeł internetowych” na przykład dowiedział się, że usiłujący go zainspirować do głoszenia rosyjskiej winy za Smoleńsk  emerytowany oficer CIA to „wysoko postawiony (32 stopień wtajemniczenia) mason, związany z judaistyczną lożą masońską 369 z Dorchester. Kultywuje ona radykalny »ryt szkocki« dążący do wprowadzenia Żydowskiego Rządu Światowego”.

Trzeba zaznaczyć, że jakkolwiek książka Misiaka wzbudziła wyraźną satysfakcję u niektórych propagandystów III RP, nie ma w niej odwołania ani słowa z tego, co sam Misiak głosił wraz z tymi, których dziś krytykuje, o Okrągłym Stole i jego skutkach, nie wspominając o obecnej władzy. Przeciwnie – atak na środowisko „prawicowych” dziennikarzy jest tylko wstępem do demaskacji jego mocodawców, z Jarosławem Kaczyńskim na czele. Misiak cofa się tu aż do Okrągłego Stołu, i przypomina przemilczaną obecność Lecha Kaczyńskiego w Magdalence oraz publiczne zapewnienia, składane przez niego, że nie doszło tam do żadnej transakcji przekazania władzy w zamian za gwarancje majątku czy bezkarności. Spory fragment książki poświęca przejęciu za bezcen przez związaną z PC fundację „Srebrna” majątku „Expressu Wieczornego”, a przy okazji zniszczenia tej za czasów PRL niezwykle popularnej gazety, oraz zniweczeniu przez prezydenta Kaczyńskiego fatalnymi w skutkach poprawkami ustawy lustracyjnej.

„Aby kierownictwo PiS z Jarosławem Kaczyńskim było wiarygodne, warunkiem sine qua non jest publiczny rachunek sumienia wobec Polaków, dotyczący umów z Magdalenki i Okrągłego Stołu, ale także doprowadzenia do podpisania Traktatu Lizbońskiego, utajnienia zbioru zastrzeżonego w IPN, zaniechania lustracji, przejęcia majątku Expressu Wieczornego” – żąda Leszek Misiak. Taka jest, generalnie, główna myśl tej książki, czy raczej główne jej odkrycie, bo, jak wspomniałem, rzecz jest opisaniem przez autora własnej ewolucji, „przejrzenia na oczy”: PiS i jego medialne oraz intelektualne zaplecze to nie żadna alternatywa dla III RP, ale oszustwo, ubrana w szaty opozycji ekspozytura tego samego układu. By to lepiej wyjaśnić, cofa się Misiak jeszcze dalej w czasie i idąc w tych partiach tekstu „twardą” pisowską narracją przypomina partyjnych dysydentów-rewizjonistów, których spór z PZPR był sporem w rodzinie, KOR oraz przejęcie „Solidarności” i samego Wałęsy przez grupę jego doradców. Znajduje przy tym analogie bardzo dosłowne – na przykład Klub Ronina, który krytykuje jako kuźnię kadr dla przygotowywanego pisowskiego szwindlu uważa za pod każdym względem powtórkę Klubu Krzywego Koła. Upewnił go w tym fakt, że w mejlu, którym był zapraszany na nasze spotkania, pojawił się tytuł „naczelnik loży”. Fakt – Naczelnik Wielkiej Loży Roninów, takie właśnie tytuły przyznaliśmy sobie wraz z Józkiem Orłem u zarania przedsięwzięcia. 

Nie ukrywam, choć nie widzę też powodu szczególnie się nad tym rozwodzić, że odebrałem książkę jako produkt umysłu poważnie zmąconego doznanymi krzywdami, nie chce wnikać, na ile rzeczywistymi, a na ile wynikającymi z subiektywnego przeświadczenia, i być może jakimiś życiowymi niepowodzeniami. Nie znaczy to, że jest od początku do końca zapisem obsesji, choć obsesje, szczególnie dotyczące masonerii, „rządu światowego” i ukrytych ośrodków władzy nad Zachodem i całym światem, wyłażą w niej co krok. Cechą tego typu dzieł jest przemieszanie obserwacji wnikliwych i jak najbardziej trafnych z kompletnie odlecianymi, żelaznej logiki z oczywistym szaleństwem. Budując narrację na temat środowiska Kaczyńskiego jako geremkowszczyzny III RP Misiak wchodzi zręcznie w szczeliny narracji zbudowanej przez to właśnie środowisko, stosuje jego rozpoznania i jego logikę. Faktów, generalnie, nie zmyśla, choć czasem korzysta z trudnych do zweryfikowania źródeł. Kto chce się bawić w Kopciuszka i pracowicie wybierać groch z popiołu może na tym zyskać. Może też samemu ześwirować. Ani nie zachęcam, ani nie zniechęcam.

Rzecz warta jest odnotowania jako część szerszego zjawiska, którego uradowane przełamaniem złej passy PiS środowisko – niech już będzie, choć osobiście nie lubię tej nazwy – „niepokornych” nie widzi potrzeby zauważać. Misiak nie jest sam. Większość tez, które formułuje, zarówno z dziedziny hejtu do tzw. prawicowych liderów opinii, jak i historyczno-politycznej narracji znam od dawna z blogów, z publikacji w „Gazecie Warszawskiej” czy „Polsce Niepodległej”, książek wydawanych przez oficynę „Bolinari”. Można oczywiście machnąć ręką, że to banda świrów, albo głosić wszem i wobec, że agentura WSI czy wprost FSB za rosyjskie pieniądze. Zapewne, pieniądze na niektóre z tych przedsięwzięć są wzięte nie wiadomo skąd, niektórzy z autorów są ewidentnie zaburzeni – ale co z tego?

Fakt jest faktem, że kształtuje się i krzepnie osobna prawicowa (cokolwiek to słowo jeszcze znaczy) formacja, nazwijmy ją, „turboniepokornych”. Dla nich jesteśmy mięczakami, niepotrzebnie komplikującymi proste sprawy – ale też coraz częściej jesteśmy dla nich tym, czym dla nas była michnikowszczyzna. A na dodatek traktujemy ich często dokładnie tak, jak michnikowszczyzna w czasach, gdy wydawała się sobie zwycięską, traktowała nas. Naprawdę, gdy przypomnę sobie początek lat dziewięćdziesiątych – totalna dominacja rozchamionej swą potęga „Gazety Wyborczej”, prawicowe bieda-pisemka, rachityczną obecność na spotkaniach zepchniętych do salek parafialnych – nie widzę powodu, żeby turboniepokorni, uznający Zachód za co najmniej nie mniejszy, a może nawet i większy syf, niż Moskwę, wolni od fetyszyzowania demokracji i weryfikujący po swojemu uznane przez nas autorytety, nie mogli za lat dwadzieścia stać się istotnymi graczami debaty publicznej. Kto wie, może nawet jej zwycięzcami.

To, czy mają na to szansę, zależy od rządów PiS i tego, co będzie się działo po ich przesileniu. Jest taka zasada, że kiedy ktoś zrazi się do drugiej żony, to nie wraca do pierwszej, tylko szuka kolejnej. Jeśli PiS, z przeproszeniem, spieprzy sprawy, to „wahadło społecznych nastrojów”, wbrew tej popularnej przenośni, wcale nie wróci do pozycji „PO”, tak jak nie wróciło do lewicy, tylko przesunie się jeszcze dalej w umowne „prawo”.

Leszek Misiak, jeśli ten tekst czyta, zapewne właśnie dostrzegł w nim wyjaśnienie, dlaczego Ziemkiewicz „zaczął udawać endeka dla popularności”, choć, jako żywo, etykieta „endek” wcale w dzisiejszej Polsce popularności nie przysparza. Najwyraźniej jestem na takim stopniu wtajemniczenia, że już wiem, iż niebawem przysparzać zacznie i zawczasu szykuję kolejny etap permanentnej operacji oszukiwania narodu. A, tak przy okazji – skąd Misiak w ogóle wie, że ja tylko endeka udaję, a nie, na przykład, naprawdę uważam to, co głoszę? Z pewnego źródła – rozmowy Tomasza Sakiewicza z Bogdanem Urbankowskim na kolegium „Gazety Polskiej”. Bo „kto jak kto, ale Sakiewicz dobrze zna od lat Ziemkiewicza”. To pocieszające, że nawet tak chlastany w książce Sakiewicz też może być w jakiejś sprawie uznany za autorytet.

Czytaj także