Mnie frapuje pewien fenomen, który obserwuję od dawna. Nazwę go „syndromem Sikorskiego”. Na nim, tak jak i na algorytmie powtarzanym przez Giertycha można zaobserwować jak trudno nawrócić się z błędnej ścieżki pisowskiej na drogę światłego towarzystwa z totalnych elit. Elity te nie znają przypowieści o „synu marnotrawnym” i ciężko wybaczają, a tym bardziej nie bardzo cieszą się z nawrócenia synów, którzy marnie trawili czas na romanse z przebrzydłym PiSem. A byłby to przecież dobry przykład, że jest łono do powrotu odszczepieńców. Ale zwycięża mściwa podejrzliwość. Doznał tego Sikorski, którego droga powrotna na salony pełna była upokorzeń i usilnych starań zawróconego.
Tak samo Giertych. Stara się on od 2007 roku, kiedy to spodziewał się nagrody za rozwalenie koalicji PiS-Samoobrona-LPR i doprowadzenie do odsunięcia od władzy Kaczyńskiego na osiem lat. Żadnej wdzięczności od totalsów, rozkaz – poczekać w kwarantannie. A więc trzeba było się wziąć do pracy i odpokutować. Poskakać na demonstracjach, podobijać się do TVNu. W końcu Giertycha utrzymały na powierzchni już właściwie tylko media społecznościowe, gdzie dowcipnie punktował władzę „dobrej zmiany”. Nawet dawał strategiczne – dość dobre, przyznam – rady opozycji, ale kto by tam słuchał „konia, który mówi”?
W końcu uświęciło go i wprowadziło na salony aresztowanie. Co prawda ciężko salonowi pogodzić się z końcem środowiskowej kwarantanny, wobec człowieka, któremu kiedyś życzyło się: „Giertych do wora – wór do jeziora”. Ale powoli łykamy już żabę. Teraz to „mecenas, kiedyś nie nasz”. I już zaludnia programy telewizyjne, jak nie osobiście, to w tłumaczeniach ekspertów jak to się mściwy Ziobro z nim obszedł.
Ja lubię patrzeć, jak towarzystwo musi wycinać piruety, by się samemu wyłgać z własnych obiekcji co do niegdysiejszego obiektu nienawiści, by przemienić go w przedmiot uwielbień i bronioną ofiarę. Widziałem to w przypadku Wałęsy – kiedyś nienawidzonego przez taką Gazetę Wyborczą na poziomie dzisiejszego Kaczyńskiego. Dziś w szpicy salonu. Drugi to Sikorski. Mamy też Marcinkiewicza, Kamińskiego czy redaktora Wołka. Widać jednak, że jest ruch w poprzek wojny polsko-polskiej. Są tacy co w nocy, zrozumiawszy swe błędy „niebu obrzydłe”, przechodzą z okopu na druga stronę. Potem słyszymy w ichnich mediach co tam tak naprawdę PiS śpiewa przy ognisku między swemi, jak chwilowo się nie strzela. Dla wytrawnych piękny to widok niegdysiejszych wzywających do pomsty na wrażym w momencie gwałtownego zwrotu, kiedy trzeba tłumaczyć, że fajny ci on już jest, ba – zawsze właściwie był. Lubię ten widok, ale może jestem medialnym sadystą.
Tyle nasz koń. Ale mamy też innego. Okazało się, że w trakcie dramatycznych konsultacji „piątki Kaczyńskiego” (pamięta jeszcze kto? Oprócz rzecz jasna rolników i aborcjonistów), na które przeznaczono czas od 20.00 do 4 rano w sejmowej komisji, mój faworyt, poseł Joński z Platformy czekał 4 godziny nie odezwawszy się, a potem zaproponował poprawkę, cytuję dosłownie: „żeby nie było wolno bić konia w górach”. Można to by złożyć na karb późnych godzin nocnych, ale jak się zna posła Jońskiego, to się wie, że był to normalny statystycznie wykwit jego możliwości intelektualnych.
W mediach amerykańskich odsunięto od pracy dziennikarza „New Yorker’a”, który w trakcie przerwy w transmisji zdalnej wiedokonferencji na żywo, nie wyłączył kamerki ze spotkania i zajął się samozadowalaniem obserwując z przejęciem serwis pornograficzny. Poszło na żywo, jak reporter się masturbuje.
Mam tylko nadzieję, że nie w górach. Bo w takiej Polsce to już zabronione.
Jerzy Karwelis
Więcej wpisów na blogu "Dziennik zarazy".