Nasz pomnik wstydu
  • Jan FiedorczukAutor:Jan Fiedorczuk

Nasz pomnik wstydu

Dodano: 
Projekt Łuku Triumfalnego upamiętniającego Bitwę Warszawską
Projekt Łuku Triumfalnego upamiętniającego Bitwę Warszawską Źródło: TVP3
Taki Mamy Klimat || Fakt, że musimy w ogóle toczyć dyskusję, czy w Warszawie powinien stanąć monument upamiętniający wiktorię z 1920 roku, jest sam w sobie kuriozalny i porażający. To miara tego, jak poważne problemy trapią naszą wspólnotę. Właśnie ta dyskusja, to nierozumienie obu stron, stanowi prawdziwy pomnik 30 lat III RP. To pomnik wstydu.

„Pomnik Bitwy Warszawskiej powinien być już 30 lat temu, 20 lat temu, 10 lat temu, powinien być w przyszłym roku – nie będzie, ale obiecuję, on stanie w krótkim czasie, musi stanąć w krótkim czasie” – oświadczył ostatnio premier Morawiecki podczas dyskusji z internautami.

Na zapowiedź premiera szybko odpowiedział Paweł Rabiej. „Biorąc pod uwagę mitomanię i nieudolność Mateusza Morawieckiego zakładam, że TO nie powstanie. Ale gdyby miało: Panie Premierze, Warszawa ma wiele potrzeb, Pana rząd ograbił nas z wielu potrzebnych inwestycji, proszę sfinansować obwodnicę albo Sinfonia Varsovia” – napisał polityk na Twitterze.

Było wiele osób bagatelizujących potrzebę powstania Łuku 1920 roku, ale widok wiceprezydenta Warszawy, który lekceważy potrzebę upamiętnienia największego militarnego tryumfu, jaki Polska osiągnęła w ciągu ostatnich kilkuset lat, to jednak coś z zupełnie innej półki.

Ta dyskusja dotyczy wszak fundamentów naszej wspólnoty, jest pewnym wyznacznikiem tego jak bardzo nasz naród znajduje się w defensywie, jak bardzo lewicowo-liberalna narracja o człowieku „wyzwolonym” z wartości, tradycji i tożsamości przeniknęła do polskich serc i umysłów.

„Papierowi patrioci”

Postawa wyrażona przez Rabieja nie jest niczym nowym w polskiej historii (czy w historii każdego narodu). Na początku XX wieku Roman Dmowski opisywał tego typu osoby jako „półpolaków”. Rzecz jasna nie chodziło o zarzucanie komuś, że jest dosłownie w połowie Polakiem, czy że jest Polakiem „drugiej kategorii”, albo „gorszej jakości”. Nie było to hasło deprecjonujące, a jedynie opisujące dany stan rzeczy.

„Półpolacy” to termin ukuty dla określenia typu człowieka, który jest Polakiem nieco z przyzwyczajenia – los rzucił go nad Wisłę, tutaj się urodził i wychował, ale niewiele więcej. To ludzie, którzy „przyjęli język polski i polskie zwyczaje – tyle, ile potrzeba do tego, żeby żyć w polskim środowisku, ale nie przyjęli obowiązków, jakie to korzystanie z polskiego życia na każdego nakłada”.

Dzisiaj tego typu osoby określilibyśmy jako dzieci postmodernizmu – wyswobodzone z tożsamościowego balastu, swoiste frywolne jednostki, które już Platon ironicznie opisywał w swoim „Państwie”, a o których tryumfie wiele wieków później marzył młody Marks. Jednego dnia ktoś będzie robotnikiem, innego rolnikiem, a innego znowuż politykiem albo filozofem. Autor „Manifestu komunistycznego” z dzisiejszej perspektywy wydaje się jednak wsteczniakiem. Dzisiaj z dnia na dzień nie decyduje się o wykonywanym zawodzie tylko o orientacji seksualnej, płci czy właśnie narodowości. Jednego dnia ktoś się czuje Polakiem, innego dajmy na to Ślązakiem, a jeszcze innego – europejczykiem (czy może bardziej „unijnczykiem”?).

Swego czasu określiłem takich ludzi mianem „papierowych patriotów”, gdyż patriotyzm sprowadzają do obywatelstwa – posiadanego dokumentu, świstka papieru. Dla nich istotą „patriotyzmu obywatelskiego” jest wywieszanie flagi na 3 (albo 1) maja, segregowanie śmieci czy kasowanie biletów. I ciężko mówić, czy to dobrze czy źle – tak po prostu jest. Tak jak katolikowi trudno mieć do kogoś pretensje, że nie jest wierzący, tak samo trudno się gniewać, że ktoś sprowadza patriotyzm do kasowania biletów i mierzi go pomysł upamiętniania Bitwy Warszawskiej. Z jego punktu widzenia jest to wręcz logiczne.

Co innego jednak, gdy mówimy o zwykłym Kowalskim, a co innego gdy o członku elity odpowiadającej za losy Polski; co innego gdy pomysł pomnika spotyka się z obojętnością przeciętnego obywatela, a co innego gdy wprawia w irytację wiceprezydenta Warszawy. Powtórzmy to, by należycie wybrzmiało – premier Polski po 30 latach istnienia III RP delikatnie sugeruje, że czas upamiętnić sukces Bitwy Warszawskiej, a WICEPREZYDENT WARSZAWY zaczyna stroić fochy.

Tak, szef rządu miał rację – ten pomnik powinien stanąć już dawno. Powinien stanąć 30 lat temu, 20 lat temu, 10 lat temu. Na tym premier kończy, ale warto również dodać, że budowa powinna ruszyć 4 lata temu, 3 lata temu, 2 lata temu, teraz… Zasłanianie się władzami samorządowymi, które oczywiście robiłyby problemy, ciężko uznać za wystarczającą wymówkę. PiS pokazał, że gdy potrzeba, to tego typu ograniczenia nie mają większego znaczenia. Gdzie wola, tam znajdzie się sposób. Najwyraźniej zabrakło woli.

Obóz Kaczyńskiego nie będzie rządził wiecznie, a władzę po nim przejmie najprawdopodobniej sojusz PO i Lewicy. Jeżeli teraz ta sprawa nie zostanie załatwiona, to możliwe, że już nigdy pomnik nie powstanie. Czas ucieka.

Hodowcy kóz w ogrodzie polskości

Rabiej (ale też Biedroń, ale również Szczerba) stara się, aby jego przekaz brzmiał racjonalnie tzn. mówi „nie budujmy Łuku BO” i tutaj pada dlaczego – bo trzeba zrobić obwodnicę, bo lepiej postawić bibliotekę publiczną, bo są głodowe emerytury itd. Ta argumentacja jest tylko pozornie racjonalna i wynika z przeświadczenia niektórych środowisk, że sprawowanie władzy to zarządzanie (administrowanie) państwem, a nie rządzenie.

Każda wspólnota narodowa potrzebuje symboli, wokół których może się gromadzić. Oczywiście szydercy zaraz pojawią się z drwiną, że cherlawy ten polski naród, skoro bez Łuku się rozpadnie (taką logikę stosowano przy temacie uchodźców – „co to za tożsamość narodowa, skoro 7 tys. imigrantów jej zagraża”). Oczywiście bez Łuku Polska się nie rozpadnie, ale to nie jest równanie zerojedynkowe – albo, albo. Polityka narodowa (bez względu jaka partia ją prowadzi) przypomina uprawianie ogrodu – jeżeli uschnie nam jeden kwiat, to ogród przetrwa; jeżeli nie podetniemy trawy w porę, to zawsze można to nadrobić itd. Ale jeżeli będziemy sukcesywnie bagatelizować te wszystkie detale, o które powinniśmy dbać każdego dnia, to wkrótce zamiast ogrodu będziemy mieli dziki busz, który zatracił swój charakter.

Jeżeli ktoś nie zdaje sobie sprawy, że dogląda ogrodu polskości (brzmi to okropnie podniośle, ale cóż zrobić, niektóre treści brzmieć tak powinny), to po prostu nie powinien być tolerowany na najwyższych stanowiskach. Papierowy patriotyzm nie powinien mieć tam wstępu. My tymczasem zamiast mistrzów ogrodnictwa, mamy pijanych wyrwichwastów w krótkich spodenkach. Choć może bardziej zasadna tutaj byłaby metafora nie tyle ogrodu, co raczej fermy kóz, na którą przeznacza się zawrotne sumy, a na koniec okazuje się, że kilkadziesiąt zwierząt padło, bo opiekował się nimi bezdomny za 50 zł miesięcznie (swoją drogą ciekawe, czy zaoszczędzone w ten sposób pieniądze poszły na Sinfonia Varsovia). Ten obraz może jest mniej poetycki, ale chyba bliższy polskim warunkom i lepiej oddaje podejście warszawskich władz.

Warto też dodać, że ta cała narracja elitek, którą kolportują Biedroń z kolegami, jest potwornie populistyczna. Państwo nie działa w ten sposób, że albo będziemy mieli godne emerytury, albo Łuk Tryumfalny. To nie jest wybór „albo obwodnice, albo pomniki”. Należy się sprzeciwić tej demagogii. Choćby z tego powodu, że gdyby te pieniądze faktycznie przekazać Rabiejowi i spółce, to prędzej uwierzę, że te ośrodki czarodziejskim sposobem trafią na kolejną palmę czy „strefę relaksu” niż dokończoną obwodnicę.

Każda władza nadaje jakiś kierunek, w którym zmierza państwo. Po prostu środowisko sprawujące władzę do 2015 zamiast uczciś Bitwę Warszawską, wolało stawiać tęczę na Placu Zbawiciela. Teraz są zapewnienia, że jakaś forma upamiętnienia jednak się pojawi. Bóg zapłać. Obawiam się tylko, że wynikło to z presji zewnętrznej (jakoś przez całe lata nie starczyło na to środków) oraz że w ostateczności może to się skończyć kładką rowerową im. Bitwy Warszawskiej, którą w ratuszu zaproponowano Janowi Pietrzakowi, gdy ten domagał się od władz stolicy Łuku. Wtedy też mu odpowiedziano, że ewentualne upamiętnienie Bitwy musi być „racjonalne” – tzn. użytkowe (mówi o tym w wywiadzie dla portalu DoRzeczy.pl).

Tak, wbrew drwinom elitek wiktoria z 1920 roku powinna być upamiętniona w sposób monumentalny i patetyczny. Czasem tak trzeba, co postaram się poniżej udowodnić.

Symbol polskości

„PiS chce zbudować łuk triumfalny na Wiśle. Może lepiej coś pożytecznego?”– pyta z wyższością Oko.press. Otóż Łuk Tryumfalny właśnie jest pożyteczny i potrzebny. Od lat podnoszone są krytyczne głosy (nie bez racji!), że polska narracja historyczna opiera się na romantycznym kulcie klęsk i micie narodowo-wyzwoleńczym – przegrane powstania, przegrany Wrzesień, Żołnierze Niezłomni itd. Tylko że gdy teraz pojawia się pomysł, aby zamiast kolejnych porażek w końcu upamiętnić nasz wielki sukces, to nagle i łuk okazuje się „obciachowy”, „staroświecki”, „zbędny”, a w ogóle to „dzieli Polaków”.

Bitwa Warszawska jest jak najbardziej symbolem wartym największego upamiętnienia. Oprócz oczywistego ocalenia państwa, było to wydarzenie formujące polską wspólnotę. Zagrożenie bolszewickiego najazdu połączyło skłócone opcje polityczne (a dzisiejsze spory są doprawdy fraszką w porównaniu z tym, co się wówczas działo) i było punktem kulminacyjnym długiego procesu odzyskiwania niepodległości. Procesu, który nie zaczął się ani podczas samej bitwy, ani w Wersalu, nie miał początku w Powstaniach Śląskich czy podczas koncertów Paderewskiego, nie wziął się z Legionów ani Błękitnej Armii. Ten proces sięgał pokolenia wstecz, a zaczął się pod polską strzechą.

Pamiętajmy, że prawie 70 proc. żołnierzy armii polskiej składało się z chłopów. W 1920 roku do obrony odrodzonego państwa ruszają masowo ludzie, których dziadowie pozostawali w dużej części bierni na kolejne zrywy wyzwoleńcze (a część przecież po prostu była wroga wobec powstańców). Teraz jednak nie mieliśmy do czynienia z kolejną insurekcją, tylko z zagrożeniem egzystencjalnym. W 1920 roku Polska znalazła się w momencie, który prof. Dariusz Gawin określa mianem „prześwitu ontologicznego” – po prostu stanęliśmy wobec swojego „być albo nie być”.

I Polacy zdali ten egzamin. Nie zdał go Piłsudski, nie Dmowski, nie Daszyński, Rozwadowski, Haller, piłsudczycy, endecy, ludowcy itd. – zdali go Polacy. „Zwykli Polacy”, jak to się teraz mawia. Kowalscy i Nowakowie, Wiśniewscy i Kamińscy. Ale również przedstawiciele żywickiej linii Habsburgów, dla których polskość była tak atrakcyjna, że po wybiciu się naszego państwa na niepodległość, chcieli pozostać właśnie tymi „zwykłymi Polakami”. Arcyksiążę Karol Stefan wspierał majątkiem polskich żołnierzy, a jego synowie Leon Karol oraz Karol Olbracht wzięli osobiście udział w wojnie z bolszewikami. To historia tylko jednej rodziny, ale jakże znacząca.

Wiktoria Warszawska była czymś większym niż kolejną bitwą. Przerastała format zwykłej potyczki militarnej. Był to wydarzenie przełomowe i graniczne. Jednocześnie był to moment odradzania się polskiej wspólnoty – jej rewitalizacji i rekonstrukcji. Czyż nie jest to rzecz warta Łuku Tryumfalnego? Czyż ten monument nie mógłby się stać nowym symbolem Warszawy, wypierając ze zbiorowej świadomości nieszczęsny Pałac im. Józefa Stalina?

Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.

Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":

Czytaj też:
Zmierzch epoki POPiS-u

Czytaj też:
PiS musi się wymyślić na nowo

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także