W poszukiwaniu straconego koryta
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

W poszukiwaniu straconego koryta

Dodano: 
Demonstracja poparcia dla Marka Ruttego
Demonstracja poparcia dla Marka Ruttego Źródło:PAP/EPA / NIELS WENSTEDT

Z czego może się cieszyć „Opozycja totalna”, skoro – najdelikatniej to ujmując – nie ma żadnych sukcesów? Oczywiście, w takiej sytuacji musi się cieszyć z sukcesów cudzych, na które nie miała żadnego wpływu (bo zresztą gdyby miała, to sukcesów tych prawdopodobnie by nie było). Fakt, że polski wniosek o skrócenie kadencji Tuska został w Brukseli zgodnie zignorowany przyprawił wrogów PiS o intensywny medialny orgazm. Znienawidzone „państwo PiS” tak upokorzone! Angela Merkel pomściła zakonnicę, przejechaną na pasach! Towarzystwo na chwilę zapomniało, że od półtora roku tkwi w głębokiej i uczciwie zapracowanej depresji, a gdy na chwilę dało się ponieść marzeniom, że znowu będzie tak jak było, to skończyło się to żałosnym „ciamajdanem”.

A propos „depresji” – kolejnym powodem do ogłaszania radości, jakiego chwyciła się „opozycja totalna” stały się wybory w Holandii. Nie za bardzo rozumiem, na jakiej zasadzie tutejsi „europejczycy” wmówili sobie, że przegrana Geerta Wildersa to klęska PiS i w ogóle wszelkiej prawicy, i jako taka powinna nas wszystkich, Polaków-katolików i patriotów, strasznie zirytować. Wilders, gdyby szukać mu analogii w polskiej polityce, najbardziej przypomina Palikota. Palikota, co prawda, kierującego swą agresję wobec islamu i szermującego retoryką antyunijną, tak przegiętą, że aż przeciwskuteczną – ale przecież tego rodzaju politycy są gotowi mówić absolutnie wszystko, co ludziska chcą usłyszeć, Palikot też zaczynał jako pobożniś, tyle, że nieopłacalność tego kostiumu uświadomił sobie szybciej niż Niesiołowski czy Gronkiewicz-Waltz. I też starał się zapunktować, udając wroga zbiurokratyzowanego systemu i establishmentu.

Nie sposób więc dopatrzyć się żadnego realnego powodu, dla którego ktokolwiek po umownej prawej stronie miałby się podniecać przegraną Wildersa. Ewentualną wygraną zresztą też. Owszem, wynik holenderskich wyborów, jaki podały agencje prasowe, jest dla tejże umownej strony powodem do istotnej schadenfreude, ale z zupełnie innej przyczyny: partia czołowego polakożercy w Komisji Europejskiej, Fransa Timmermansa, dostała łomot aż miło. Zapewne nikt nie będzie niestety polakożercy pytał, jaka jest jego legitymizacja społeczna i jak ma się ona do popularności w Polsce PiS, ale gdyby kto zapytał, to odpowiedź jest oczywista.

Natomiast, jeśli ktoś wierzy w te wszystkie rzeczy, które od lat padały z ust najwyższych unijnych przedstawicieli i autorytetów, to zwycięstwo partii holenderskiego premiera Ruttego powinno go przyprawić raczej o rozpacz niż o głupkowaty chichot. Owszem, zdobył 33 miejsca w 160-osobowym parlamencie (swoją drogą, mimo iż zmieściło się w tym parlamencie 12 partii, jakoś nikt Holandii nie wyrzuca rozbicia politycznego ani rozdrobnienia i nie domaga się progów czy innych utrudnień) – ale dlaczego? Dlatego, że urządził antyturecką hecę, poszczuł muzułmanów psami i „strojąc głos na srogi ton” nakrzyczał na imigrantów, że jeśli nie chcą przestrzegać holenderskiego prawa, to won z powrotem do siebie!

Trochę przypomina mi to historię brytyjskiego pseudokonserwatywnego premiera Camerona, który dla wyborczego zwycięstwa postanowił przejąć sztandarowe hasło zagrażającego mu z prawej strony UKiP – referendum w sprawie „Brexitu”. I ku własnemu zaskoczeniu stał się, choć nie miał najmniejszego zamiaru, sprawcą historycznego rozwodu Wielkiej Brytanii z Unią. Z premierem Rutte jest identycznie: uświadomił sobie, że społeczeństwo ma wyżej uszu „ciapatych” i jeśli nie odstąpi od obowiązującej w tej kwestii europejskiej poprawności, to pożegna się z ukochanym (zapewne) gabinetem. Podobnie, jak w Wielkiej Brytanii, dało to skutek – wybór skrajności jest z reguły przejawem rozpaczy, że tylko ci skrajni mówią to, co wyborca chce słyszeć, i mając do wyboru poprawioną wersję polityka centrowego i nieznającego umiaru radykała, wielu wybierze tego pierwszego.

Cieszyć się więc, że wybory w Holandii „powstrzymały populistów”, może tylko ktoś, kto albo z głupoty, albo z cynizmu wszelką politykę traktuje wyłącznie w kategoriach personalnych, czy raczej – klasowych. Ważne, że „nasi” nie dali się odpędzić od koryta. A czy tkwią przy tym korycie jako socjaliści, czy jako konserwatyści – o, święta Mamono, jakież to ma znaczenie? A czym się różni europejski konserwatysta, chadek, socjaldemokrata czy liberał? Parafrazując, co był pisał Gombrowicz o panu i chłopie, twarzami się może i różnią, ale dupy wszyscy mają takie same, a chodzi tylko o owe dupy właśnie, a raczej o stołki, na których tkwią one od tak dawna, że wyłączność na nie uznały za święte prawo natury i każdemu, kto zagraża trwającemu od dziesięcioleci status quo bluzgają histerycznie od „populistów”.

W istocie w Europie nie ma dziś żadnej, jak usiłują to wmówić propagandyści, „międzynarodówki populistów”. Jest, jak na razie, tylko ferment, wrzenie, ogólne zniechęcenie do demokratyczno-liberalnej nomenklatury, która obsiadła wszystkie miejsca na karuzeli władzy i od pokolenia już w żaden sposób nie daje jej się przepędzić – bo wybory polegające na wybieraniu między chadekami, którzy się nie potrafią przeżegnać, liberałami żyjącymi z omnipotencji państwa i socjalistami siedzącymi na grubych portfelach akcji wielkich korporacji, gdy wszyscy oni są zblatowani i chodzą na tej samej smyczy biznesowej plutokracji, to oczywista dla każdego farsa. Na razie jednak obrzydzenie tą farsą nie zdołało wytworzyć żadnej refleksji ani idei, jest czystym odruchem, różnie zagospodarowywanym w różnych krajach. I pomiędzy siłami, które je zagospodarowują, nie ma żadnych podobieństw, poza jednym – obietnicą przewrócenia koryta i rozpędzenia towarzystwa, które się do niego przyzwyczaiło.

Towarzystwo, w sumie odruch dość zrozumiały, stara się zaś połączyć wszystkie swoje strachy w jedno i w dodatku przypisać je Putinowi, któremu do wczoraj intensywnie wchodziło w kieszeń, a teraz nagle uczyniło swego wczorajszego idola symbolem zła. Dziwię się, że jeszcze nie uczyniło tym symbolem Erdogana. To bardzo piękna narracja i materiał do karykatur – Wilders, Le Pen, Kaczyński, Orban, wszyscy w tureckich fezach, albo jako hurysy tańczące wokół szczerzącego złowrogo kły Sułtana. A że bez sensu? No, proszę was…

Pan Rutte pozostał w gabinecie, bo złożył społeczeństwu obietnicę, że będzie antymuzłmański. Pewnie o niej natychmiast zapomni, ale mleko się rozlało – okazało się, że jednak wrogość wobec „uchodźców” nie jest złem wcielonym, i byle salony mocno nastraszyć, uchodzi także tam. Okazało się też, że zasiedziałe towarzystwo gotowe jest na wszystko, byle tylko przy korycie zostać. Nie ma sprawy, w której nie mogliby zmienić zdania – poza oczywiście swoimi przywilejami. Jutro Petru ze Schetyną gotowi pojechać na Jasną Górę, poprzyczepiać sobie ryngrafy Wyklętych i przysięgać, że tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem (jak to zresztą deklarowała PO u swego zarania – odsyłam do pełnej cytatów książki Goćka) z tą samą dezynwolturą, z jaką głoszą jednocześnie, że 500+ to populistyczne rozdawnictwo, które zrobi z Polski „Drugą Grecję”, i że oni jak się znowu dorwą, to rozdawać będą dwa, albo jeśli chcecie, to i trzy razy tyle.

Wbrew pogardzie, z jaką Leszek Balcerowicz plótł w Onecie, że „w Holandii widać zabrakło ciemnego ludu” – sądzę, że lud polski nie jest aż tak ciemny, żeby się dał raz jeszcze tym wszystkim cwaniaczkom nabrać. Niech się cieszą z wyniku wyborów Holandii i gdziekolwiek, bo w Polsce powodów do radości, daj Boże, mieć już nie będą.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także