Nieznośna łatwość mędrkowania

Nieznośna łatwość mędrkowania

Dodano: 
Rafał A. Ziemkiewicz
Rafał A. Ziemkiewicz Źródło: PAP / Arek Markowicz
(Zmuszony jestem uprzedzić PT Czytelnika, że dzisiaj felieton wyszedł mi egocentryczny i małostkowy. „Sorry, taki mamy klimat.”)

Oczywiście, każdy kto się w ogóle wypowiada, może się pomylić, albo pomyłkę kogoś innego zacytować. Szczególnie dotyczy to historii. Anegdoty o sławnych postaciach krążą w dziesiątkach wersji, często przypisuje się cytaty niewłaściwym osobom bądź zniekształca je, i z takimi przekłamaniami spotkać się można nie tylko w internetowym maglu, ale i w pracach uznanych profesorów, często dlatego, że zaczerpnęli je z nie budzących podejrzeń źródeł, czyli u innych profesorów. A skoro sami to, co zacytowali, autoryzowali, to przekłamana wersja idzie w świat…

Zwykle dotyczy to drobiazgów, i spieranie się potem o owe drobiazgi bywa niezwykle ciekawe. Niedoścignionym mistrzem szczególarstwa, omalże Mozartem sprostowań, był nieżyjący już profesor Henryk Markiewicz. Kto wie, czy pisana przez niego latami do kilku po kolei pism rubryka „Camera Obscura”, w której wychwytywał i komentował w sposób smakowicie złośliwy potknięcia, pomyłki i lapsusy nie była dokonaniem większym, niż jego krytycznoliterackie syntezy. Z dumą chwalę się, że Markiewicz, nie lubiąc mnie, jak sądzę, ze względów ogólnoideowych, aż trzy razy próbował mi w tej rubryce udowodnić niekompetencję – i za każdym razem spudłował (szczegóły można pewnie wyguglac, a jeśli nie, zostały uwiecznione w rubryce „listy” archiwalnych „Plusów-Minusów” z czasów świetności tego dodatku do „Rzeczpospolitej”).

Ale profesor był człowiekiem starej daty, czyli niewolnikiem przesądu z czasów przedinternetowych, że aby komuś cokolwiek zarzucać – na przykład niekompetencję – trzeba znaleźć i przedstawić jakiś konkretny przykład. Dlatego mu się nie udało. Dzisiaj robi się to inaczej, tak, jak pewien d***kz „Gazety Wyborczej”, który najzupełniej gołosłownie puścił w świat szyderę z rzekomo kompromitujących riserczów Ziemkiewicza, nawiasem mówiąc, niemal w tym samym tekście, w którym sam zdemaskował Jacka Sasina z PiS jako syna peerelowskiego generała SB (w istocie to przypadkowa zbieżność nazwisk, co łatwo sprawdzić). Bodaj jedynym konkretnym argumentem wesołka było to, że na forum pod moim tekstem anonimowy internauta napisał, że widział moją książkę w Empiku zasłoniętą przez obsługę kartonowym Kubusiem Puchatkiem. Ale jaja, Ziemkiewicz-oszołom wierzy, że go zasłaniają Kubusiem, ha, ha, ha! – rechotał z gronem, swych fanów felietonista gazety, która, przypomnę, ze śmiertelną powagą traktuje opowiadającego o doznawanych prześladowaniach i inwigilacji Mateusza Kijowskiego oraz jego aktywistów przestrzegających się na fejsbukowym forum, że w państwie PiS telewizory nastawione na TVN 24 nocą w tajemniczy sposób przestawiają się same na TVP Info.

Cóż, póki debata publiczna jest starciem dyszących do siebie nienawiścią Hutu i Tutsi metoda „na sok z buraka” – wymyśl kompromitujący kogoś fejk, albo jeszcze lepiej samo gołosłowne pomówienie, zrób z nim mema, daj „swoim” do upowszechniania – działa.

Na szerszą skalę ofiarą „riserczowych” ataków stałem się jednak dopiero, gdy ośmieliłem się szukać korzeni dzisiejszej marności w historycznych fałszach, którymi jesteśmy karmieni i którymi sami się karmimy. To oczywiście nic dziwnego – publicystę, który podjął się misji „szarpania narodowych ran, by nie zarastały błoną głupoty” brązownicy i kustosze romantycznych bajek muszą zdyskredytować przynajmniej na swój własny użytek, żeby uniknąć tak zwanego dysonansu poznawczego – i najłatwiej to zrobić insynuując mu niekompetencję. Syndrom świetnie opisany przez Suworowa grepsem o mutrach w T-26: ten ignorant Suworow pisze o trzycalowych mutrach w czołgu T-26, a tymczasem w tym czołgu stosowano mutry 2,7 cala – jak można poważnie traktować wynurzenia człowieka, który kłamie nawet w tak drobnej sprawie!

Ale, jak zwykłem powtarzać po bohaterze jednej z ulubionych lektur młodości, kto po moją głowę przychodzi, ten i swoją przynosi. Po poprzedniej książce na czoło głosicieli mej rzekomej nieporadności wysunął się był Piotr Gursztyn, wszem i wobec opowiadając i ogłaszając na piśmie, że wynotował sobie około stu (!) moich „ewidentnych pomyłek” faktograficznych. Gdy w końcu dał się uprosić i ową listę upublicznił – czytelnicy DoRzeczy.pl może pamiętają, jeśli nie, a ktoś jest ciekaw, ta polemika wciąż na naszych stronach jest – okazało się, że większość zarzutów to nie żadne „ewidentne” pomyłki, tylko interpretacje czy zgoła dywagacje mojego polemisty, a tam, gdzie pojawiały się konkrety, tam akurat mylił się Gursztyn a nie ja.

Ten przykład niczego nie nauczył Piotra Skwiecińskiego, który w świątecznym wydaniu tygodnika „W Sieci” postanowił przestrzec czytelników tego niezwykle zaangażowanego w historyczne brązownictwo pisma (w tym samym numerze Andrzej Potocki „obala mity”, jakoby Polska przegrała w 1939 wojnę obronną na granicy zachodniej, i to obala je powtarzając powtarzane od dziesięcioleci bezkrytycznie kłamstwa współodpowiedzialnego za klęskę szefa sztabu Rydza, gen. Stachiewicza – po prostu ręce opadają). Przestrzec, mianowicie, przed moją książką o Piłsudskim, której tezy karykaturuje grubą krechą. Ziemkiewicz jakoby czyni z Piłsudskiego demona, odpowiadającego za wszystko, co w Polsce złe etc. Aż nie chce mi się odpowiadać, że gdybym tak prosto Piłsudskiego widział, zawarłbym jego ocenę w krótkim tekście i nie tracił czasu na pisanie książki, bo i tak mam więcej do napisania niż czasu i siły, które mogę na to przeznaczyć. Po prostu, cholera, kiedy już książka się ukaże, proszę ją kupić i przeczytać.

No, ale właśnie o to Skwiecińskiemu i „Wsieciom” chodzi, żeby potencjalnym czytelnikom do wyrobienia sobie zdania wystarczyło mędrkowanie ich recenzenta. Dlatego też recenzent stosuje opisany już wyżej chwyt – zaczyna od stwierdzenia, że mógłby wyliczać „liczne a zabawne faktograficzne lapsusy”, jakie odnalazł w mojej książce, ale w jakimś niezrozumiałym przypływie łaskawości ograniczy się tylko do paru przykładów: „przytaczam tu tylko lapsusy zupełnie oczywiste, dotyczące faktów sprawdzalnych za pomocą jednego kliknięcia”.

No to klikajmy, panie mądry.

„Na przykład twierdzenie, że Piłsudski nie udzielił żadnego poparcia odwoływanemu za próby konstruowania kompromisu z Ukraińcami wołyńskiemu wojewodzie Henrykowi Józewskiemu – który utracił stanowisko w 1938, gdy Marszałek od trzech lat spoczywał w grobie”.

Wystarczy zerknąć do biogramu w Wikipedii: Józewski urząd wojewody sprawował, z roczną przerwą, od roku 1928 – więc Piłsudski naprawdę miał niejedną okazję pomóc mu w jego kołataniu o zaniechanie bezsensowych i przeciwskutecznych represji. I nigdy nie pomógł w najmniejszym stopniu ani owych represji nie powściągał, co każe podejrzliwie traktować przypisywane mu „jagiellońskie” podejście do mniejszości narodowych (w istocie praktyka rządów pomajowych szła w dokładnie przeciwną niż „jagiellońska” stronę).

„Na przykład nazwanie Piłsudskiego potomkiem zaścianka – w rzeczywistości przyszły Komendant wywodził się z rodziny dość bogatej”. Abstrahując od faktu, że pisałem o mentalności Piłsudskiego, nie o jego metryce, to ojciec Piłsudskiego miał owszem wspaniałe rodzinne tradycje, ale grosza ani na lekarstwo. Bogata z domu była jego matka, której posag Piłsudski senior dość szybko jednak przetracił i to w sposób dość kompromitujący.

„Na przykład przekonanie Ziemkiewicza, że w II RP Ukraińcom nie wolno było kupować ziemi.” Wystarczy poczytać wspomnienia czy pamiętniki, by zauważyć, że jako jedną z głównych przyczyn antypolskiej złości i wzrostu popularności „galicyjskiego nacjonalizmu” (celne określenie ideologii OUN Marka Sołonina) wymienia się tam zwykle niemożność nie tylko kupienia przez Ukraińca, ale nawet odziedziczenia ziemi, a także dostania dobrej posady. Czy istniało prawo tego zakazujące, nie sprawdzałem, w tak zbiurokratyzowanym państwie jak sanacyjna RP nie było to potrzebne, wystarczyło wydać miejscowym urzędnikom ciche polecenia maksymalnego uprzykrzania autochtonom życia. W każdym razie mniejsza o moje przekonanie, sami Ukraińcy zostali przez sanację przekonani dość skutecznie, że na ziemi, którą zamieszkują od pokoleń, są obywatelami drugiej kategorii.

„Prof. Stanisław Cywiński zaś nie został bynajmniej, jak twierdzi Ziemkiewicz, skazany na podstawie ustawy wydanej już po popełnieniu przez niego czynu, o który był oskarżony… Opisana przez Ziemkiewicza okoliczność nie miała miejsca.”

No więc znów kliknijmy w biogram w Wikipedii, tym razem Stanisława Cywińskiego. Może ktoś powie, że to niepewne źródło, ale akurat przy tym właśnie passusie jest przypis, odsyłający do artykułu na portalu historia.org.pl a ten z kolei opatrzony jest bibliografią. Ach, prawda – Skwieciński pisał o jednym kliknięciu, a tu trzeba aż dwóch, więc nie wymagajmy zbyt wiele.

„Na przykład twierdzenie, że Sienkiewiczowski Pan Wołodyjowski wysadził się w Kamieńcu wraz ze swoimi żołnierzami – każdy kto czytał Trylogię, musi pamiętać, że Mały Rycerz wraz z Ketlingiem właśnie czekali, aż polskie wojska wyjdą z twierdzy (ale przecież wersja, w myśl której wygubili własnych żołnierzy, atrakcyjniej ilustruje tezę o samobójczym romantyzmie Polaków)”

Nie wiem, co kto „musi” pamiętać – ja mam w domu trzy wydania Trylogii i w każdym stoi tak samo, jak wół: „Ach! Ketling pospieszył się, nie czekając nawet na wyjście regimentów, bo w tej chwili zakołysały się bastiony, huk straszliwy targnął powietrzem…” Rozdział LVI, podrozdział przedostatni, ostatni akapit przed interlinią. Proszę wybaczyć, że nie mam czasu pojechać na wieś i sprawdzić w czwartym wydaniu, które tam akurat zostało, ale coś mi mówi, że w nim też będzie tak samo. Sienkiewicz koloryzował i gdzie mógł uzupełniał historię własną fantazją, a przeważnie mógł, bo wiedza o epoce stała wtedy znacznie niżej – ale akurat w wypadku dobrze opisanego w pamiętnikach i relacjach tragicznego końca pułkownika Jerzego Wołodyjowskiego nie mógł zignorować faktu, iż eksplozja zabiła około stu polskich żołnierzy, zresztą właśnie w chwili, gdy Wołodyjowski na dziedzińcu formował ich do wyjścia z twierdzy.

Skądinąd, paradoksalnie, tylko dzięki temu zdołali ocalali obrońcy przekonać Turków, że eksplozja była przypadkowa i ubłagać ich, by mimo to dotrzymali warunków kapitulacji. Albowiem gdyby Wołodyjowski historyczny naprawdę zrobił to, co mu Sienkiewicz przypisał, byłoby to w świetle prawa wojennego aktem wiarołomstwa, zwalniającym Turków z ich zobowiązań wobec jeńców i cywilnej ludności. To zaś wedle ówczesnych zwyczajów oznaczało co najmniej pognanie wszystkich w niewolę i w wypadku mężczyzn dożywotnie (czyli dość krótkie) uprawianie ekstremalnego wioślarstwa na galerach – ale równie dobrze nawet wyrżnięcie całego Kamieńca w pień. Oczywiście, zwalając pośpiech na fikcyjnego (acz utożsamionego z historycznym kapitanem Hasslingiem vel Heykingiem) Ketlinga, o tych konsekwencjach zmyślonego samobójstwa Wołodyjowskiego autor nie wspomniał. Więc, rzeczywiście, rozpiętość między historycznymi faktami a literackim mitem, na którym wychowano pokolenia, jest dobrą ilustracją do dyskusji o samobójczym romantyzmie. Zwłaszcza w kontekście sposobu działania kierowanej przez Piłsudskiego Organizacji Bojowej PPS, która – jak to opisuję w książce – losem przypadkowych ofiar strzelanin czy eksplozji urządzanych pośród ulicznego tłumu nie przejmowała się za grosz, bo „w walce tego uniknąć nie sposób”.

Proszę państwa, to tylko – dosłownie zdanie po zdaniu – pierwsze akapity tekstu Skwiecińskiego. „Co miks, to kiks”, co strzał, to we własną stopę, co argument, to chybiony. I to w sytuacji, gdy recenzent marszczy nosek i układa wargi w pogardliwe „phi tam”, mądrząc się nieznośnie o błędach „zupełnie oczywistych, sprawdzalnych za pomocą jednego kliknięcia”. Dalej, proszę mi wierzyć, jest równie ciekawie. „Obala” Skwieciński moje tezy, po ich uskrajnieniu do formy karykaturalnej – widać, że czytał mój „Złowrogi cień Marszałka” równie uważnie, jak Sienkiewicza – powtarzając jak gdyby nigdy nic te właśnie stereotypy, którym przeczą fakty i okoliczności pracowicie przeze mnie w książce wyliczane. I zresztą wiele innych, które z uwagi na zaplanowaną objętość pominąłem.

Na przykład negując stereotyp, przypisujący endecji odpowiedzialność za zbrodnię Eligiusza Niewiadomskiego mogłem przecież dodać, że ceniony wówczas psychiatria Maurycy Urstein poczuł się w obowiązku krótko po procesie i egzekucji ogłosić broszurę, w której udowadniał, że morderca prezydenta Narutowicza był człowiekiem niepoczytalnym, a zaniechanie skierowania go przez sąd na badania, które niewątpliwie by to stwierdziły, nazwał wręcz zbrodnią sądową dokonaną na chorym. Może trzeba było jednak o tej broszurze wspomnieć, bo przyczyny owej zbrodni sądowej są przecież jasne – prawda o niepoczytalności zbrodniarza rozbiłaby u zarania budowany przez lewicę i wyznawany także przez Skwiecińskiego mit „endeckiej zbrodni”, na którym tylekroć i tak wiele lewica wygrała, i którym wywija do dziś. Inna sprawa, że cokolwiek bym zacytował, tej klasy recenzent i tak zbył by swoim „phi” i podsumowaniem, że „Ziemkiewicz… forsuje swoje tezy na siłę, z bagatelizowaniem lub pomijaniem niepasujących do nich faktów”.

Sam Skwieciński za to potrafi postrzegać fakty w szerokim kontekście, ale tylko wtedy, gdy mu to pasuje. Bo na przykład, powiada, Piłsudskiego nie wolno traktować jakby był władcą „jakiejś samotnej planety” i zanadto gniewać się na niego o fałszowanie wyborów, Berezę Kartuską i zdławienie drobnej przedsiębiorczości, gdyż „odchodzenie od demokracji i etatyzm były przecież wówczas trendami niemal powszechnymi”. Jeśli tak, to bez wątpienia trendem co najmniej równie powszechnym był antysemityzm, więc powinien Skwieciński, konsekwentnie, zrewidować także swe oskarżenia wobec sprawców propagandowej nagonki na „wybranego za żydowskie pieniądze” Narutowicza.

Humanitaryzm każe w tym miejscu przerwać i poprosić braci Karnowskich, aby znieśli już swego zawodnika i przysłali mi lepszego, jeśli oczywiście zainteresowani są kontynuowaniem dyskusji. Zwłaszcza, że Skwieciński na dodatek ma jako recenzent strasznego pecha – bo czy mógł przypuszczać, że zaatakowany autor znajdzie pół dnia na to, by mu tak szczegółowo, punkt po punkcie, wykazywać, kto tu naprawdę ma kłopoty ze sprawdzaniem faktów „zupełnie oczywistych”?

Żeby nie było – nie uważam się bynajmniej za nieomylnego. Lapsus, „casus paskudens”, jest niestety od pisania nieodłączny. Bardzo możliwe, że mimo wysiłku własnego, redaktora i korekty także w najnowszej książce tu czy tam zdarzyło mi się napisać Grodno, gdy chodziło o Mińsk, albo nazwać jakiegoś Stefana Stanisławem. Czy to dyskredytuje mnie i całość mojego wywodu, to już niech ocenia czytelnik. Jeśli ktoś chce czepiania się szczegółów i ferowania z góry założonych sądów na podstawie mylnie podanego rozmiaru mutry wahacza tylnego zawieszenia używać w taki sposób, jak próbują to robić historyczni brązownicy, to też niech to osądza czytelnik.

Uczciwość każe zaznaczyć, że choć do ukazania się książki w księgarniach pozostają jeszcze trzy tygodnie, i na razie tylko recenzenckie cyfrówki hulają po środowisku, tekst Skwiecińskiego jest trzecią już opinią na jej temat, pochodzącą od autora związanego z mediami „Fratrii”. Arkady Saulski na portalu wpolityce.pl określił ją jako zmarnowaną okazję, zarzucając nadmierną skrótowość i powierzchowność, ale nie szczędząc pochwał. Natomiast Jan Żaryn, profesor historii, senator PiS i redaktor naczelny miesięcznika „W Sieci Historii”, ocenił ją w samych superlatywach – co prawda nie w żadnym z mediów braci Karnowskich, ale w tygodniku „Niedziela”.

„Powiadają, że gdy krasnolud opowiada o własnych przedsięwzięciach, ponosi go język”, że raz jeszcze odwołam się do ulubionych lektur dzieciństwa – zaczem kłaniam się już Państwu i na dziś dziękuję za uwagę.

PS (23.04). No i masz! Bozia postanowiła najwyraźniej nauczyć mnie, że i sam mam tendencję do radosnego mędrkowania, co przyjmuję w pokorze.

Klikam teraz w biogram Stanisława Cywińskiego i zarówno w nim, jak i co ważniejsze, w artykule do którego odsyła, stoi coś zupełnie innego, niż przechowała moja pamięć. A zatem – że Dąb Biernacki próbował doprowadzić do skazania Cywińskiego na podstawie ustawy przyjętej po „aferze obwarzankowej”, ale sędziowie na aż tak bezczelne nadużycie prawa nie poszli i dokonali niewiele mniej bezczelnego, skazując biedaka z artykułu o „znieważeniu narodu polskiego”. Co samo w sobie też jest krzyczącym przejawem sanacyjnego bezprawia, skoro obrazy narodu dopatrzył się sąd w nazwaniu „kabotynem” autora stwierdzenia, które raczej należało uznać za obraźliwe dla Polski.

Nie wiem, co się stało – może autor popełnił błąd i skorygował go, a za nim wikipedia, a może ja popełniłem krzyczącą omyłkę. Tak czy owak, przyznaję, w jednym punkcie Skwieciński jednak trafił. Oczywiście jeśli inne źródła potwierdzą pomyłkę skoryguję ją w dodrukach, których się spodziewam.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także