Nie bij Boniego, bo nie?
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Nie bij Boniego, bo nie?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Subotnik Ziemkiewicza

Za moich młodych lat mówiło się, że coś jest „proste jak w mordę strzelił”. Od tego czasu świat się jednak strasznie skomplikował i przypadek Korwina, który klepnął po twarzy Boniego, wciąga nas w dialektyczne trzęsawisko, gdzie twardy grunt do chwila okazuje się zapadać.

Czy bicie w twarz jest przekroczeniem wszelkich norm, absolutnym skandalem i „dopełnieniem swojej kompromitacji”, jak to z właściwym sobie wdziękiem ujął serwis gazeta.pl? Wygląda na to, że jak w każdej innej sprawie, ocena prorządowych elit opiniotwórczych zależy od tego, kto bije i kogo. Inne zgoła były reakcje, gdy Władysław Frasyniuk uderzył posła z LPR (jak sam nazwał „zrobił mu plaskacza”, cokolwiek to znaczy): he, he, no nasz Władek to już taki wyrywny jest, prawdziwy syn ludu, jak takiego nie kochać. Nie przypominam sobie, by jakieś wyrazy potępienia ze strony arbitrów elegancji spotkały krakowskiego mędrka o nazwisku na tyle nieistotnym, że nie potrafię go sobie teraz przypomnieć (a pisząc w pociągu nie mogę skorzystać z gugla), który publicznie poważył się na rękoczyny w stosunku do Antoniego Libery. Raczej dominowała złośliwa satysfakcja, że pisowiec dostał w dziób, dobrze mu tak. A tzw. groźby karalne? Kiedy były poseł Soska straszył kogoś tam, że „chłopską ręką wytnie go w pysk” to jeszcze wzbudzało niesmak, ale gdy Ludwik Stomma na łamach „Polityki” wzywał, by „dać po mordzie” Giertychowi, albo „Jurek” Owsiak zapowiadał, że „przywali z baszki” to jakoś sobie nie przypominam.

W przypadku ataku na Liberę bagatelizowano sprawę twierdzeniem, że choć zajście było publiczne, to animozje ponoć miały charakter prywatny. No, jak tak, to akurat wczorajszy przypadek wydaje się identyczny. Korwin − czytelnikom „Do Rzeczy” przypominać nie muszę, ale niektórzy zaglądają do tych subotników ze względów służbowych − gniewa się na Boniego o to, że ten publicznie nazwał go idiotą za posądzenie o agenturalną przeszłość, na dodatek kłamiąc, bo po latach okazało się że posądzenie idiotyczne nie było. Korwin twierdzi, że Boni go nigdy nie przeprosił, Boni, że owszem przepraszał, nawet kilka razy. Nie wiem, niech to panowie ustalają między sobą. W każdym razie usiłowania „Wyborczej” i jej autorytetów, żeby przedstawić rzecz całą jako dowód, że zaczyna się w Polsce faszystowska przemoc, i, jak to autorytety wieszczą uparcie już od lat, „żyjemy właściwie w weimarskich Niemczech”, dają efekt raczej groteskowy. W końcu Boni nie został skopany przez bojówkę „dziarskich chłopców” w podkutych butach, tylko symbolicznie spoliczkowany („splaskaczowany”?) przez żywiącego doń zadawnioną prywatną urazę ponad siedemdziesięcioletniego politycznego „freaka” w muszce.

Z Korwinem zawsze jest ten problem, że nie wiadomo, czy mu odbiło, czy sobie to zawczasu przekalkulował. Przeciwko drugiej wersji przemawia elementarny instynkt samozachowawczy. Mniejsza, że dał władzy niezbity argument prawny do skazania go i tym samym wykluczenia na przyszłość z wyborów. Ważniejsze, że przecież jeżeli teraz, zgodnie z zasadą „jak Kuba Bogu”, każdy, kogo Korwin w ciągu wielu lat swej publicznej działalności nazwał publicznie idiotą, złodziejem etc. zechce mu lutnąć, choćby lekko, to z jego twarzy niewiele zostanie.

Ale, z drugiej strony, każdy kto zna Korwina wie, że instynkt samozachowawczy nie jest jego mocną stroną.

Za premedytacją przemawia z kolei wybór ofiary. Nie tylko to, że Boni, mały i chudy, raczej się nie odwinie, ale też, że niewiele już od niego zależy i niewielu znajdzie obrońców. Oczywiście, salony poboczą się na Korwina, ale przecież nie przestaną go zapraszać do mediów, przeciwnie, będą to robić jeszcze częściej, bo jednym machnięciem ręki szef KNP ukradł szoł Pawlakowi, Sienkiewiczowi i „jednoczeniu prawicy”, zapewniając sobie miejsce na żółtych paskach i czołówkach, i przy okazji pomagając władzy przykryć trudne dla niej sprawy – podobnie, jak przy poprzednich awanturach, o „sk… synów sędziów” czy o picie wina z gwinta. Za to zwykli Polacy, znękani gniciem w tuskowym bagnie, z którego mimo narastającego smrodu nie widać żadnego innego wyjścia niż poprzez londyński zmywak, chętnie uznają ten akt za rodzaj sprawiedliwości wymierzonej w ich imieniu. Chociaż gdyby zrobić ranking polityków, którym chcieliby dać w zęby, Boni zająłby w nim bardzo, bardzo odległe miejsce.

Tak czy owak, na krótką metę Korwin na tym przekroczeniu wychodzi dobrze. Na dłuższą – nie sądzę, ale planowanie na długą metę też nigdy nie było jego silną stroną. Rzecz oczywiście jest dyskusyjna, ale moim zdaniem on się przede wszystkich doskonale swoją działalnością bawi. I, co najważniejsze, stopień satysfakcji, którą czerpie z brylowania, ze skupiania na sobie powszechnej uwagi, bulwersowania i szokowania, ani trochę nie jest skorelowany z tradycyjnymi wyznacznikami politycznego sukcesu. Myślę, że gdyby miał do wyboru: wielki seans nienawiści wobec Korwina zarządzony specjalną ustawą sejmową w dniu świątecznym na Stadionie Narodowym, z transmisją we wszystkich mediach i gwarancją, że na koniec dostanie mikrofon by móc udowodnić wyjącym na niego że są wszyscy głupi a on mądry, albo mianowanie go takąż sejmową ustawą naczelnikiem państwa z prawem wydawania dekretów o mocy ustawy − to wybrałby to pierwsze.  

A tak zwyczajnie, po ludzku, co ja na to? Ja na to to samo, co gdyby Korwina strzeliła w papę jakaś ikona salonu (co się zresztą pewnie niedługo stanie, podejrzewam, że jak kiedyś na Wałęsę, choć wtedy jeszcze szło tylko wrzaski, poślą na niego jakąś nawiedzoną feministkę). Powiem, że takie zachowania są niedopuszczalne i należy je z życia publicznego surowo eliminować. Czyli niby powiem to samo, co w tej akurat sprawie twierdzą salonowe autorytety. Tylko że te same autorytety kibicowały łamaniu wszelkich norm przez swoich, rozgrzeszały chamstwo Niesiołowskiego wobec Ewy Stankiewicz i kolportowały językowe nieczystości wydzielane z jego ust, cieszyły się, że udał im się opluwający smoleńskie antygony Palikot, radowały się rechotaniem Wojewódzkiego, Urbana, Kutza i welu innych takich, którzy, z przeproszeniem, kiedy mówią, to tak jakby pierdzili. Każdy uczciwy człowiek musi w duchu przyznać, że niejeden z tych rwących dziś szaty autorytetów dawno już sam powinien dostać w mordę, bo innej sprawiedliwości na nich nie ma. Wystarczy zajrzeć w komentarze na internetowych forach, nawet tych zdominowanych zwykle przez lemingozę.

Autorytety zaś wiedzą dobrze, co lud tak naprawdę uważa o nich i ich przewodniej roli, co je tylko rozgrzesza ze służalstwa wobec broniącej panującej hierarchii władzy, i skłania do rojeń o skopaniu tej całej polskiej hołoty przez ZOMO i antify, skoro eurodyrektywy do jej „ucywilizowania” nie wystarczyły. Korwin przecież nie jest tego wszystkiego przyczyną, załapuje się tylko, po prawie trzydziestu latach starań, na swoje pięć minut. Tak jak, uczciwszy wszelkie proporcje, Gawriło Princip nie wywołał wojny, ale jednak zapewnił sobie w jej historii poczesne miejsce.

Czytaj także