Borubar i Pierepipkin
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Borubar i Pierepipkin

Dodano:   /  Zmieniono: 
Subotnik Ziemkiewicza

Niech to nie zabrzmi jak przechwałka, ale dorobiłem się już sporego grona hejterów. Regularnie informują mnie oni we wpisach pod tekstami, tudzież za pośrednictwem mediów społecznościowych, że mnie, delikatnie mówiąc, nie poważają, że w ogóle nie czytają tego co piszę, i nie zamierzają czytać, względnie że kiedyś czytali, ale zszedłem na psy, że nic ich w ogóle moja działalność nie obchodzi, że powinienem dalej pisać tylko science fiction, względnie (to już zakrawa na wyrafinowany koncept) że dalej piszę tylko science fiction. Z maniackim uporem powielają ramię w ramię z płatnymi wpisywaczami na wszelkich możliwych forach te same głodne kawałki o KRUS, rozwodzie i grillu u Giertycha – zdaniem „skruszonych” zombich z rządowego „marketingu sieciowego” umieszczone ponoć przez pewnego misia w mającym mu zapewnić miejsce na nowym dworze pakiecie wskazań jak „medialnie neutralizować” niechętnych władzy liderów opinii¹. Jeśli do tych szablonów uda się czasem dodać hejterom coś nowego, to przeważnie niezbyt się jedno z drugim klei – trudno mi na przykład zrozumieć, jak godzę bycie volksdeutschem z byciem jednocześnie agentem Ruskich. Ale widać się da.

Wszystko to cieszy jako dowód popularności i tego, że niektórych to, co piszę i jaki jestem ciężko, że tak to ujmę, wku… niech będzie, że „wkurza”. Tak ciężko, że niekiedy nie tylko sieciowe trolle, ale i ludzie z tzw. nazwiskami gotowi są zaryzykować utratę powagi, byle tylko jakoś mnie ugryźć, najchętniej przez wykazanie mi rzekomej ignorancji i popisanie się własną urojoną wyższością.

Z dostarczających mi najwięcej satysfakcji zdarzeń tego typu wymienię publikację pewnego profesora polonistyki – z naprawdę dużym nazwiskiem – gdy swego czasu użyłem frazy „nie trzeba kłaniać się okolicznościom, jak zwykł był powtarzać Prymas Wyszyński”. Pan profesor nadął się na to, że to przecież cytat z Norwida, i proszę, jakie to prawicowcy mają luki w erudycji – czegoś tak elementarnego nie wiedzieć! Innym razem pewien pisarz (no, pisarz… bądź mu Panie miłościw, literat, ale przez salony lansowany na geniusza prozy) czepił się jak przysłowiowy rzep psiego chwosta, gdy napisałem, że Iwaszkiewicz marzył o Noblu, ale mógł tylko gorzknieć z tym niezrealizowanym marzeniem, a Nobla dostał w końcu Miłosz. W strawionych alkoholem szlejach czerskiego wieszcza wyszła z tego informacja, iż Miłosz dostał Nobla za życia Iwaszkiewicza, co dało mu asumpt do natrząsania się z mej rzekomej niewiedzy, powtarzanego potem przez rozmaitych głupków. (Fakt faktem, że w tym samym tekście nie zauważyłem, iż automatyczna korekta przerobiła mi „w Stawisku” na „w stawiskach”, no, ale trudno).

Nie chcę się nadmiernie nadymać porównywaniem do śp. Lecha Kaczyńskiego, ale nazwałbym ten rodzaj hejtu „metodą na Borubara”. Pamiętają Państwo – fakt, że prezydent nigdy nie pomylił nazwiska naszego reprezentacyjnego bramkarza, a tylko zagłuszono część jego wypowiedzi „Boruc bardzo dobrze zagrał”, nie przeszkadzał różnym szemranym typkom produkować setki wyszydzających go za to wpisów, memów, a także prasowych felietonów i komentarzy.

Pewien pracownik „Gazety Wyborczej” ukuł nawet, na podstawie tego rodzaju profesorsko-celebryckich „demaskacji”, szydercze określenie „risercz ziemkiewiczowski”, którym z zamiłowaniem wywijają od tego czasu trolle. Co zabawne, sam twórca tego hejtu krótko po puszczeniu go w sieć popisał się zdemaskowaniem polityka PiS Jacka Sasina jako syna peerelowskiego generała SB (w istocie tamten Sasin z tym nie miał nic wspólnego). Gdy zaś go wyśmiano, zamiast się po prostu przyznać, jak każdy normalny człowiek, do pomyłki (ja, jeśli naprawdę mi kto takową wytknie, jakoś nie mam z tym problemu – o ile naprawdę miała miejsce) pochlastał zawieszony w sieci tekst, zresztą w sposób odbierający mu sens, i bezczelnie próbował udawać, że nigdy tam nie było tego, co było.

Dodam, żeby wyczerpać teoretyczną stronę zagadnienia, że oprócz „borubara” istnieje też inna metoda – pisał o niej Wiktor Suworow, analizując wrzask komunistycznych i putinowskich propagandystów po „Lodołamaczu”. Jeden z nich, dajmy na to, jakiś Pierepipkin, ogłaszał, że Suworow to kompletny ignorant, kretyn i pseudoekspert, bo napisał, że czołg T-34 był rozwinięciem BT-7, a przecież w T-54 zastosowano nowe, oryginalne mutry zawieszenia tylnego wahacza, a także zupełnie inny niż w serii BT system wentylacji wieżyczki! A potem już jeden od drugiego kolejni pożyczali frazę – no tak, Suworow, znamy dobrze jego głupotę i ignorancję, szkoda w ogóle gadać, wystarczająco to udowodnił na konkretnych przykładach profesor Pierepipkin!

Nie chcę się porównywać, ale kiedy zauważam w sieci, że na forach Michnika  albo Karnowskich znowu się mędrkowie rajcują, że ktoś „zdemaskował bzdury wypisywane przez Ziemkiewicza”, i upajają zapewnianiem siebie samych, że „przecież powiedzenie ziemkiewiczowski risercz nie wzięło się z niczego” – to znowu albo jakiś Borubar, albo Pierepipkin. Nie żebym uważał się za nieomylnego, w ostatniej książce na przykład, mimo wszystkich korekt, zdarzył mi się jeden przykry lapsus – pomyliłem o rok datę polskiego ultimatum wobec Litwy, co zresztą zauważył tylko jeden recenzent (no, ale to doktor historii) – pozostali musieli swe ujadanie, że „książka roi się od oczywistych błędów faktograficznych” uzasadniać w duchu „jest ich tyle, że w ogóle nie warto wymieniać”, względnie „no na przykład nie jest prawdą, że Powstanie Styczniowe nie musiało wybuchnąć, bo wiadomo, że musiało”.

Te wszystkie, przydługie zapewne, refleksje, pobudziła wiadomość, że po raz kolejny „udowodniono” moją ignorancję, którą nacechowany był tekst o wojnie na Ukrainie (który wku… rzył wielu, cóż zrobić, amicus Plato) w związku z czym poważni ludzie mogą w ogóle tego tekstu nie czytać i zwłaszcza nie brać pod uwagę głoszonych w nim herezji.

Sprawdziłem. Przyczyna radości hejterów był artykulik niejakiego Piotra Kępińskiego (tak pisze, bo nie sądzę, aby był to ten Piotr Kępiński, z którym pracowałem kiedyś w Newsweeku) pełen bardzo stanowczych stwierdzeń że nie mam w ogóle o niczym pojęcia (sam tytuł nazywał mnie „bobasem udającym eksperta”). Co prawda meritum, czyli wojny na Ukrainie, autor nie poruszył, ale, powiada pan Kępiński, o Litwie to Ziemkiewicz w ogóle nie ma pojęcia. A on ma i wszystkim swą wiedzę objawi. Po czym wytoczył przeciwko mnie trzy – słownie trzy – zarzuty. Pierwszy – że „bzdurą kompletną” jest, jakobyśmy „starali się Litwie nieba przychylić”, bo pierwsza uznała jej niepodległość Islandia, i było parę innych państw oprócz Polski, które okazywały Litwie życzliwość. Po drugie, że jeszcze większą bzdurą jest, jakoby Litwini niszczyli zabytkowe kościoły, cmentarze i epitafia, usuwając z nich polskie napisy i zastępując litewskimi, bo on, Kępiński, nigdy się z takimi przypadkami nie zetknął, przeciwnie, widział w Wilnie tablicę upamiętniającą po polsku Adomasa Mickiewicziusa. A po trzecie, a propos mojego stwierdzenia, że język litewski w wersji pisanej półtora stulecia temu praktycznie nie istniał, popisał się erudycją, iż pierwszą książkę po litewsku wydrukowano w XV wieku, a była nawet i druga, w połowie XIX.

Człowiek czytając to, a zwłaszcza czytając te buńczuczne mędrkowania o „przygwożdżonych bzdurach”, „bredniach” i „kłamstwach” nie wie, czy się śmiać czy płakać. Zarzut pierwszy jest oparty na tak dziwacznej logice, że w ogóle trudno go uwzględniać. Co do drugiego, wyręczyli mnie już litewscy Polacy, wyliczając w odpowiedzi Kępińskiemu konkretne zniszczone przez Litwinów zabytki, a także przypominając o niszczeniu śladów polskości na Rossie i o innych antypolskich akcjach. Tak się składa, że w przeciwieństwie do mędrkującego pana Kępińskiemu abonuję internetowe newslettery polskich organizacji na Litwie i pisząc o nasilającym się tam antypolonizmie wiem doskonale, o czym piszę.

No, a mędrkowanie o wydrukowanym przed wiekami po żmudzku kodeksie to już Pierepipkin klasyczny. Dobra, wydrukowano dwie takie książki. Może nawet trzy. A niechby, na przestrzeni wieków, i trzydzieści. A za czasu jednego z mych pobytów w Kownie z dumą pokazali mi gospodarze świeżo wmurowaną w jedną z kamienic tablicę upamiętniającą fakt, że żył tam u schyłku wieku XIX aptekarz taki to a taki. Aha, a czym się on zasłużył, zapytałem? O, był bardzo ważny dla litewskiego odrodzenia narodowego – dla zaznaczenia swych przekonań wypisywał recepty po litewsku!
Nie sądzę, by trzeba było bardziej dojmującego przykładu, w jakiej kondycji były żmudzkie (mówiąc językiem naszych przodków – w którym „Litwin” oznaczało litewskiego Polaka, w rodzaju Piłsudskich, Billewiczów czy Mickiewiczów) poczucie narodowe i język owe sto pięćdziesiąt lat temu.
To nie jest tak, że mnie się nie da ugryźć. Ale trzeba się trochę lepiej postarać, niż to zazwyczaj Pierepipkiny i kibicująca im klaka potrafią.

¹ Tak, mówimy o tym właśnie misiu, który namówił przyjaciela by pod pozorem prywatnego zaproszenia ściągnął do siebie m.in. różnych prawicowców, i który potem pognał do Polsatu z „cynkiem”, żeby zasadzili się pod płotem z kamerą, bo będzie wielkie polityczne wydarzenie „prawica i lewica spotyka się u mecenasa”. Są ludzie, którym sens literek ukrytych pod gwiazdkami w słowie „k****stwo” zawsze pozostanie najgłębiej obojętny.

Czytaj także