Dewarzechizacja, czyli przerąbane
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Dewarzechizacja, czyli przerąbane

Dodano: 246
Haker
Haker Źródło: Pixabay/Geralt/Domena Publiczna
Historia się powtarza, wszelko za każdym razem nieco inaczej. Na przykład, nie ma już „aktywu robotniczego”. A była to ważna instytucja. Kiedy za PRL jakieś partyjne gremium postanowiło kogoś „puknąć”, to mobilizowało przeciwko niemu właśnie „aktyw robotniczy”. Można w wielu wspomnieniach byłych partyjniaków przeczytać, jak się taka operacja odbywała.

Najpierw ukazywał się atakujący osobnika artykuł w „Trybunie Ludu”, względnie, jeśli mówimy o tzw. terenie, jej lokalnym odpowiedniku. Że mu okazaliśmy zaufanie, a on, mówiąc Bułhakowem – „wróg pod skrzydłem redaktora”. Zaatakowany oczywiście natychmiast dzwonił gdzie trzeba, zdumiony – o co chodzi? Dlaczego? Zwykle starał się udowodnić, że zarzuty są niesłuszne, że on jest przecież po linii i na bazie, mogą to potwierdzić towarzysze X, Y i Z (co skrzętnie notowano, bo przecież to właśnie o towarzyszy X, Y i Z chodziło, ale żeby się do nich dobrać, trzeba było „puknąć” kogoś mniejszego, kto pod nimi „wisi”). Ależ towarzyszu, odpowiadano mu, to, wiecie, nadgorliwość tego tam redaktora, już mu wytłumaczyliśmy, że jest w mylnym błędzie. Nic się bójcie, my wiemy, że z was dobry i ideowy towarzysz, my, towarzyszu, z wami.

Ale tymczasem raz uruchomiona operacja się rozwijała – wtedy właśnie wchodził do gry „aktyw robotniczy”, przysyłając listy, oświadczenia i rezolucje do redakcji, względnie Komitetu. Aktyw robotniczy zaś – to był głos ludu. To była poważniejsza sprawa. Najwyraźniej, lud dopatrzył się w działalności zdemaskowanego osobnika szkodnictwa czy innego grzechu, no a jak lud… No i gdy w końcu sprawa stawała na egzekutywie, mówiono: my, towarzyszu, rozumiemy wasze racje, ale sami widzicie: ludzie są przeciwko wam. A my ludzi musimy słuchać!

Świat się zmienia, ale jego mechanizmy – dużo wolniej. Na przykład, nie ma już „aktywu”, nie pisze się listów do redakcji czy komitetu, ale za to mamy tzw. media społecznościowe. I to tam przeniósł się „aktyw” ze swoim „spontanicznym” demaskowaniem wrogów i szkodników. Państwo sądzą, że jeśli nagle ten czy ów staje się obiektem jednobrzmiącego ataku z kilkudziesięciu „patriotycznych” kont twitterowych czy facebookowych, zgodnie ogłaszających takie czy inne odkrycia na temat jego „kreciej roboty”, powiązań i tak dalej, to widocznie „ludzie są przeciwko niemu”. A tymczasem to tacy sami ludzie i taki sam spontan, jak przed laty te listy zbiorowe i rezolucje kół zakładowych organizacji młodzieżowej czy powiatowych komitetów.

Coraz częściej nucę sobie na melodię nie tak dawnej piosenki Jana Pietrzaka: niby mamy dobrą zmianę, a nie wiedzieć czemu, rzygać chce się, rzygać chce się, tak jak się chciało za Tuska. Szczególnie od momentu, gdy prezydent zawetował dwie z trzech „poselskich” ustaw o oczyszczeniu (bo przecież wcale nie „reformie”) wymiaru sprawiedliwości, toczona dotąd bardziej dyskretnie walka na zapleczu władzy weszła w nowy etap; jakby buldogom ktoś zdjął kagańce i pozwolił otwarcie zwoływać się ujadaniem.

Z jednej strony – rozpoczęła się wojna na górze i prysnął mit, że „dobra zmiana” jest monolitem. A dbałość o ten mit, czy raczej lęk, by nie dać powodów do oskarżenia, że było się tym, który jedności zaszkodził, stanowiła wcześniej czynnik dyscyplinujący rywalizujące coraz ostrzej koterie i narzucający im pewne granice. Z drugiej strony, gdy „wojna na górze” wybuchła z całą mocą, a mimo to i prezydentowi, i rządowi, i PiS jako partii sondaże podskoczyły, prysł strach, że jawny konflikt zaszkodzi całemu obozowi. Hulaj dusza, nie ma z kim przegrać – pora przestać się obcyndalać i póki do wyborów daleko, rozstrzygnąć, kto spożyje owoce zwycięstwa.

Jak ujmował logikę wojny mickiewiczowski Gerwazy: „gdy wielki wielkiego – dusić będzie, my duśmy mniejszych, każdy swego”. Z oczywistych powodów, najbardziej dociera do mnie nie to, jak mordobicie rozgrywa się na szczytach, ale jak walczy się o medialną część rządowego tortu. O tę zwłaszcza, w której „mała ustawa medialna” miała zakonserwować odwieczne, gierkowskie jeszcze struktury, mechanizmy i układy tylko na pół roku, niezbędne do przygotowania prawdziwej reformy. Ale z jakiegoś powodu reforma idąca dalej niż wprowadzenie do nazwy przymiotnika „narodowe” niepostrzeżenie okazała się niepotrzebna i dziś nikt już nawet o niej nie pamięta.

Więc logika wydarzeń w tym obszarze życia publicznego pozostaje nieodmiennie ta sama, zmienili się tylko protagoniści. Teraz, na przykład, jedną z osi sporu jest to, że środowisko, nazwijmy to, rybackie, usiłuje wypinkować z państwowych mediów oraz z dostępu do pieniędzy spółek skarbu państwa środowisko, nazwijmy to, smoleńskie. Niezręcznie mi o tym mówić, przynajmniej dopóki sam jeszcze nie zostałem „puknięty” (widocznie zaliczono mnie do większych), ale jeśli dochodzi już do takich cyrków, jak nasłanie na jednego z redaktorów audytu za „kryptoreklamę” wywiadu z Jarosławem Kaczyńskim w „Gazecie Polskiej”, to znaczy, że każdy, kto chce, może bijatykę zauważyć bez mojej pomocy. Choć zapewne nie każdy zauważy, że audyt ów zainspirowało gremium zdominowane przez „rybaków”, których internetowa telewizja startowała z tak bezczelną krypciochą TVP, kosztem jej własnych interesów korporacyjnych, że bardziej chyba nie można – i to oczywiście żadnego audytu za sobą nie pociągnęło.

Ponieważ „puknięto” człowieka podwieszonego pod smoleńszczan, nie mógł w tej sprawie nie zabrać głosu Tomasz Sakiewicz – i bardzo charakterystyczne jest, jakiego argumentu użył. Otóż: ci, którzy nas zaatakowali, chcieli zaszkodzić prezesowi Kaczyńskiemu. To oczywiste. To Komendant jest przecież arbitrem i instancją rozstrzygającą, do niego więc, mniej lub bardziej otwarcie, kierują się wszystkie apele i demaskacje. Kto zdoła Komendanta przekonać, że to tamci chcą mu zaszkodzić, nie my, ten wygra. Można sobie wyobrazić, jak poczciwy Jaro musi mieć teraz przerąbane z tymi korowodami podsrywających siebie nawzajem, demaskujących, ostrzegających, uprzejmie informujących i zwracających uwagę na wrogą robotę. Można mu nawet współczuć. Ja nie współczuję – sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało, sam to wszystko tak urządziłeś, widocznie rozgrywanie tych wszystkich nienawidzących się nawzajem i prześcigających w służalczości wobec ciebie ludków, układanie z nich różnych konstelacji i piramidek, by potem je rozwalać, miągwać i na nowo układać, jest twoją życiową pasją.

Zresztą, nie będę udawać naiwnego – tylko z taką pasją można zostać politykiem, bo na tym przecież polityka w swej zasadniczej części polega. Czyli, zapyta czytelnik, „PiS – PO, jedno zło”? Nic podobnego, zawsze byłem przeciwny temu hasłu. Mechanizmy są oczywiście te same, odwieczne, ale są i zasadnicze różnice. Na przykład, takie same walki toczone za PO-PSL, na skalę wciąż jeszcze nieporównywalnie większą, były czystą gangsterką, bo wszyscy ich uczestnicy dobrze wiedzieli, że nie ma nic poza kasą i awansem, a to, co głoszą jako partia, to pic dla ciemnoty (w wypadku ich elektoratów zresztą swoistej „ciemnoty oświeconej”). Natomiast w PiS i na jego zapleczu wciąż płonie autentyczny, jakobiński zapał, autentyczna wiara, że walka wymaga zaostrzania im bliżej jesteśmy wymarzonego zwycięstwa, i że wszystko to służy Wielkiemu Celowi, który jest tak Wielki, że wszystko usprawiedliwia.

Stąd internetowy „aktyw” PiS jest dużo skuteczniejszy, bo w sporej części, tak przynajmniej się wydaje, tworzą go autentyczni hunwejbini, którym wcale nie trzeba płacić za obsługiwanie kilkunastu czy kilkudziesięciu profili, robią to z własnego zapału do „walki” – wystarczy tylko dawać ogólne wytyczne, co do kierunku ataku i lansowanych fraz. Na przykład, kiedy Komendant zakazał ostrego atakowania Prezydenta, dopóki nie wyjaśni sobie z nim spraw, zbitka „Duda zdrajca” w komentarzach kilkudziesięciu spontanicznych profilów zmieniła się jednocześnie i spontaniczne w „Duda hamulcowy”.

Ale partyjne metody się nie zmieniają. Czyli, przepraszam, że znów użyję języka towarzysza Moczara, podsrywanie i obsrywanie oraz donoszenie, na czele z tymi donosami, które w wypadku Komendanta są najskuteczniejsze (że demaskowany uchybił czci śp. brata i że kuma się z naszymi wrogami). Nie zmienia się też technologia dobierania się do wroga niejako od dołu. I to jest najbardziej przykre, bo ofiarą paść może także ktoś, kto wcale pod nikim nie wisi. Nawet, powiem – taki jest najwdzięczniejszym podpadziochą, bo jak jest niczyj, to nikt go nie broni.

Dlaczego zatem jest atakowany? To proste i mogę ci, drogi Łukaszu, wyjaśnić. Etap „tu robotnicy robią zebranie i demaskują go niespodzianie”, jak to opisywał w „odwilżowym”, popaździernikowym wierszyku Jerzy Jurandot, mamy już za sobą. A skoro zostałeś poddany „obróbce” przez aktyw (mówiąc nawiasem, wiesz zapewne, że „murzynkowe” konto, które tą akcją dyrygowało, prowadzone jest przez młodego dziennikarza mediów państwowych, związanego z określonym stronnictwem?) i jesteśmy w fazie: my was rozumiemy, ale widzicie, robotnicy, to jest, pardon, „zwykli Polacy” was nie lubią… To teraz jako zdemaskowany jesteś pociskiem, którym można puknąć jednego lub drugiego redaktora, a nawet prezesa. No bo jakże, redaktorze – prezesie – wy tego wroga u siebie trzymaliście tyle czasu, albo nawet trzymacie nadal, choć od dawna wiadomo, kto on jest, z kim trzyma, i jakie „zwykli Polacy” mają o nim zdanie? Co to jest, prezesie, brak czujności, czy może coś gorszego, może wy sobie w coś gracie, co?

Jasna sprawa, że tak postawiony pod ścianą redaktor czy prezes nie będzie nadstawiał wiadomo czego, tylko się odetnie. Jeśli więc nie mylą nas przecieki, że pojawił się odgórny nacisk na „dewarzechizację” państwowych mediów, to, niestety – dopiero początek.

Cóż, mam świadków, co byłem mówiłem przed wyborami: że jeśli PiS przegra, to mamy przerąbane. A jeśli wygra, to też mamy przerąbane, tylko dwa lata później. See, I Told You So, jak mawiał Rush Limbaugh.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także