Narodowcy na ścieżce UPR
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Narodowcy na ścieżce UPR

Dodano: 
Marsz Niepodległości - PAP
Marsz Niepodległości - PAP Źródło: PAP / Marcin Obara
Mam dla „Marszu Niepodległości” wielki sentyment. Swego czasu – co poniektórzy może jeszcze pamiętają – zainwestowałem w tę imprezę swoje nazwisko, promowałem go i wielokrotnie występowałem w jego obronie.

Co prawda, było to dawno, w czasach, gdy ważyło się prawo narodowców i w ogóle dziedzictwa Romana Dmowskiego do istnienia w przestrzeni publicznej, i gdy siły usiłujące im to prawo odebrać były wciąż jeszcze bardzo potężne. I, dodajmy, w czasach, kiedy nie mogłem mieć pewności, czy pośród tysięcy uczestników marszu nie znajdzie się prowokator albo zwykły kretyn, który ku szaleńczej radości tefałenów spali kukłę Żyda albo zrobi coś podobnego, co nada imprezie wizerunek pożądany przez ówczesną władzę i media i co zniszczy Marsz w oczach „normalsów”, a za mną samym będzie się potem latami się ciągnąc na podobnej zasadzie, jak ten czy drugi przekręcany przez lewactwo żart z twittera. Na szczęście organizatorzy wykazali się sprawnością, Marsz przetrwał policyjne prowokacje i napaści, wściekliznę lewicowo-liberalnych salonów, „blokady” i zorganizowane „wygwizdywania”, gromadząc i hartując tłumy młodych i ideowych ludzi. Jeśli chodzi wiec o mój osobisty bilans, to mogę dziś powiedzieć – nie zostałem na tej inwestycji milionerem, ale też na niej nie straciłem.

W sferze publicznej jednak jak na razie do niczego konkretnego ona nie doprowadziła. Marsz się co roku odbywa i co roku jest tłumny, ale poza tym środowisko narodowe pozostaje wciąż marginesem debaty publicznej. W badaniach popularności i preferencji wyborczych nie istnieje (sto tysięcy, które robi wrażenie na ulicy, to przy urnach wyborczych tyle co nic), w mediach pojawia się tylko w kontekście awantur, pikiet, rzadziej wewnętrznych kłótni. Organizacje, które raz na rok gotowe są wspólnie pomaszerować, na co dzień wydają się niezdolne do działań pozytywnych (przepraszam, jestem niesprawiedliwy – te, które lokalnie czy środowiskowo działania takie prowadzą, są po prostu w debacie publicznej niewidoczne), a ponieważ jest ich za dużo, by przeciętny człowiek to ogarniał, wizerunek wciąż określają ich wrogowie. Metoda „tefałenów” jest prosta – z lubością informują, że „narodowcy” znowu to czy tamto zbroili, nagłaśniając ekscesy odpryskowych grupek w rodzaju NOP, „Falangi” czy antykatolickiej sekty „pastora” Chojeckiego, któremu niestety dał się opętać zasłużony kiedyś dla Marszu Marian Kowalski.

Jeśli więc celem marszu było odtworzenie środowisk narodowych i przywrócenie im należnego miejsca w polskim życiu publicznym – a pamiętajmy, że przed wojną endecja wespół z konserwatywnymi ludowcami cieszyła się największą popularnością w społeczeństwie, dominowała w środowiskach akademickich i gdyby nie oparta na przemocy dyktatura sanacji, rządziłaby przez całe dwudziestolecie; stąd zresztą tak wielka i tak zgodna nienawiść do nas i komunistów, i piłsudczyków, i liberałów, i lewicy – to od tego celu jesteśmy niewiele bliżej, niż dziesięć lat temu.

Po części to skutek wyboru tradycji. Młodych ludzi zauroczyło w dziedzictwie Narodowej Demokracji akurat to, co w niej najmniej wartościowe – ruchy narodowo-radykalne z lat trzydziestych. Często jest tak, że nasze wybory określa ten, kogo nienawidzimy i kto jest najbardziej wrogiem naszej idei, wiary, naszego świata. A ponieważ michnikowszczyzna, z różnych przyczyn, które wyjaśniałem w swej publicystyce wielokrotnie, swoim totemem nienawiści uczyniła właśnie te ruchy (przypomnę tylko apologię kolaboracji ze stalinizmem Marii Dąbrowskiej: „wszystko lepsze niż ten endecki ciemnogród” i najgłupsze słowa w całej spuściźnie Czesława Miłosza: „jest ONR-u spadkobiercą Partia”) – no to ci, którzy uznali michnikowszczyznę, słusznie skądinąd, za największe zagrożenie dla polskości i tradycji, byli na tę samoidentyfikację wręcz skazani. Sięgnięcie po takie historyczne nazwy jak „Młodzież Wszechpolska” czy ONR gwarantowało, że wpływowe media zawyją z nienawiści, a przy okazji zapewnią nowym inicjatywom odpowiedni rozgłos.

W istocie jednak tradycja ruchów narodowo-radykalnych nic nie ma współczesności do zaoferowania. Stanowiły one jedynie anty-sanację i anty-żydokomunę, a ponieważ istotą i sanacji, i „żydokomuny” była przemoc, to i one fascynowały się przemocą, odrzucając tradycję mozolnej „pracy narodowej” Dmowskiego. Kiedy przyszło do uściślania, co właściwie mają współcześni narodowcy do zaoferowania Polsce, okazało się więc, że nie jest tego wiele: „raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”, pikietowanie czy atakowanie „parad równości”, a jako jedyny w „apdejt” do współczesnych wyzwań: „jeb** islam!”.

Nie miał też odradzający się ruch szczęścia do przywódców. O Kowalskim nie chcę się już dziś w ogóle pamiętać, Winnicki z Bosakiem zaś ulegli, cokolwiek bezpodstawnie, złudzeniu wodzowskiemu i kultowi „ideowej i programowej wyrazistości”, który swoje żniwo raz już na polskiej szeroko rozumianej centroprawicy zebrał w postaci niesławnego „Konwentu świętej Katarzyny”. Polityczny plan – „wejdziemy do Sejmu z Kukizem, zrobimy rozłam, usadowimy się na prawym skraju Sejmu i rzucając stamtąd radykalne hasła doczekamy, aż preferencje wyborców generalnie się przesuną na prawo, dzięki czemu powtórzymy w Polsce sukces Jobbiku”, bo tak ich zamierzenia rekonstruuję – był skrajnie naiwny i przeciwskuteczny.

Jeśli ruch narodowy (pisze małymi literami, bo ostatnio, zdaje się, że przez własne gapiostwo, stracił rejestrację partii politycznej) może jeszcze odegrać istotną rolę, to na podobnej zasadzie, jak stary UPR, ten z lat dziewięćdziesiątych. Politycznego sukcesu nigdy on nie odniósł, a jednak wychował całe pokolenie – dzięki niemu dziś można mówić na przykład o podatku liniowym albo o tym, że rząd nie ma własnych pieniędzy a jedynie nasze, jako o rzeczach oczywistych, co, proszę mi wierzyć, dwie dekady temu wydawało się marzeniem nierealnym. Życzyłbym takiego samego wpływu narodowcom.

Bo politycznie – cóż, sami państwo widzą, że tworząc stowarzyszenie mające przywrócić Dmowskiego współczesnej politycznej praktyce w ogóle nie próbowaliśmy ze współzałożycielami używać identyfikacji „narodowcy”, sięgając po wcześniejszą, historyczną nazwę endecja. Między innymi dlatego, że jako polityczny brand „narodowiec” to dziś określenie złachane, kojarzące się tylko z zadymiarstwem i awanturą. Wszystko zaś, co z tej identyfikacji mogłoby zostać wykorzystane do budowy siły politycznej, zabrane zostało przez PiS. W oczach Polaka to PiS jest dziś partią patriotyczną, a subtelność różnicy pomiędzy patriotyzmem mądrym, endeckim, a romantycznym, przeciętnemu Polakowi uchodzi. To PiS przejął też gospodarowanie kultem „żołnierzy wyklętych”, choć historycznie przeważnie byli oni narodowcami właśnie, i to PiS w oczach Polaków jest siłą, która chroni nas przed islamizacją i napływem „relokantów”. Właściwie jedyne, czym prawa strona może pokazywać Polakom jakąś inność od partii rządzącej jest szturchanie Pis-u w wiernopoddańczą czołobitność wobec neobanderowskiej Ukrainy. To istotnie miękkie podbrzusze tej władzy, ale to za mało.

Przyjęcie jako oficjalnej dewizy tegorocznego Marszu tytułu kościelnej pieśni „My chcemy Boga” odebrałem jako dowód, że z tego marginesu próbują narodowcy zejść powtarzając dawny „manewr Giertycha”, czyli przyklejając się do Kościoła jako najpobożniejsi z pobożnych. Nic z tego nie będzie. Giertych, opanowując ze swoją zdyscyplinowaną drużyną po liniach wewnętrznych arcykatolicką koalicję partyjek Ojca Dyrektora działał w innej zupełnie sytuacji. Dziś Ojciec Dyrektor jest dużo słabszy, a katolicyzm w ogóle postrzegany jest jako atrybut rządzących, nie opozycji. Hierarchowie Kościoła są narodowcom niechętni, z wielu względów, począwszy od ostrożności, by nie dać się po raz kolejny wciągnąć w czyjąś politykę, aż po fakt, że Kościół en bloc jest bodaj największym beneficjentem europejskich funduszy i na popieranie czegokolwiek jawnie antyunijnego pozwolić sobie nie może. Grozi to tym, że jeśli narodowcy staną się w oczach wyborców znaczącym kandydatem do reprezentowania katolicyzmu, Kościół potraktuje ich, jak za czasów PRL traktował PAX.

Inna sprawa, że raczej się nie staną. Za duża konkurencja. Sił i organizacji, które można by nazwać „arcykatolickimi” i krzewiącymi pobożność jest dużo, chętnie korzysta z tej identyfikacji, z dużo silniejszą autoryzacją, rządzący PiS, są różne akcje różańcowe, są mocno zorganizowane środowiska prolajferów. Zamieniając się w procesję (z racami i petardami, które młodzi narodowcy zdają się kochać ponad wszelki rozsądek oraz radykalnymi okrzykami – samo w sobie problematyczne) Marsz Niepodległości w oczach arcykatolików rozpuści się w innych pobożnych przedsięwzięciach. A tych, którzy jak niżej podpisany, uważają, że to co cesarskie i to co boskie w normalnych warunkach nie powinno być łączone, zniechęci – bo gdyby ich wrażliwość popychała ku demonstrowaniu, że chcą Boga, a nie lepszej Polski (wiem, że to się nie wyklucza, ale postawienie akcentu ma jednym zdejmuje go z drugiego) już mieli i mają rozliczne tego możliwości.

Rzecz charakterystyczna – kiedy na społecznościówkach nazwałem tegoroczne hasło marszu „fatalnym pomysłem”, z najsilniejszym sprzeciwem, że to „świetne hasło” spotkałem się ze strony tych akurat kolegów, którzy nigdy Marszu nie popierali, nigdy na nim nie byli, przeciwnie, pytali życzliwie, co mi odbiło, żeby sobie psuć nazwisko wiązaniem się z radykalnym marginesem. Coś mi mówi, że na tegorocznym Marszu też ich nie spotkam, a jeśli nie okaże się on frekwencyjnym sukcesem, to nie oni się będą tym martwić.

Czytaj też:
"My chcemy Boga". Wybranowski i Ziemkiewicz o haśle Marszu Niepodległości

Czytaj też:
"My chcemy Boga". Pod takim hasłem przejdzie tegoroczny Marsz Niepodległości

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także