Dekadencja fajności
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Dekadencja fajności

Dodano:   /  Zmieniono: 
Subotnik Ziemkiewicza

Biedny leming do niedawna dostawał przekaz spójny i jasny: jest dobrze! „Fajnie”! Odnieśliśmy historyczny sukces, modernizujemy się wedle sprawdzonych i nieomylnych wzorców unijnych, mamy Pendolino, Stadion Narodowy i uliczne maratony zupełnie jak na Zachodzie, mamy niewątpliwe sukcesy, w uznaniu których świat dopuszcza naszych najlepszych przedstawicieli do szalenie ważnych stanowisk – przewodniczącego europarlamentu, a nawet prezydenta całej Europy. Jesteśmy „na kursie i na ścieżce”, i nie mogą tego zmienić rozmaite „bolączki”, jak służba zdrowia, biurokracja i wysokie podatki. Może i rząd sobie nie do końca radzi, ale w ogólnym rachunku jesteśmy na plus, zresztą alternatywą byłyby rządy oszołomów, oznaczające cywilizacyjną katastrofę, wyrzucenie nas z Europy, zakręcenie kurka z dotacjami przez Niemców i wojnę z Ruskimi.

Dla człowieka w moim wieku był to przedziwny powrót do „kraju lat dziecinnych” (bynajmniej nie wspominanego tak rzewnie, jak w wypadku wieszcza) czyli gierkowskiego picu. Wtedy właściwie wszystko było tak samo – byliśmy 10 największą gospodarką świata, pojawiła się coca cola, pepsi i fiaty, przyjechał do nas prezydent USA, i nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości, że socjalizm jest jedynie słusznym kierunkiem, wybieranym także przez państwa zachodnie. I nie mogły tego zmienić pewne bolączki, odczuwane w życiu codziennym, wiadomo, że nie od razu realny socjalizm zbudowano.

Dziś różowy niegdyś jak majtki Barbie świat lemingów przypomina już raczej PRL lat osiemdziesiątych. Analogia nie jest oczywiście dokładna, nie było przecież stanu wojennego – chyba że za jego odpowiednik w sferze symbolicznej uznać cały zespół zachowań władzy i mediów po Tragedii Smoleńskiej, którego skutkiem było wykolejenie polskiej demokracji i stopniowe stworzenie tu państwa „demokracji ludowej” bez ideologii socjalistycznej. A więc z przewodnią rolą Partii, nomenklaturowo-sitwowym mechanizmem awansu i mediami skupionymi na warowaniu, by władza raz zdobyta nie została Partii odebrana nigdy, czyli głównie na propagandowym obrzydzaniu opozycji i chronieniu władzy przed wszelką krytyką wychodzącą poza – raz jeszcze trzeba użyć ulubionego słówka propagandy PRL – „bolączki”.

Ale gdzieś po drodze, tak jak z „realnego socjalizmu”, wyparowała z tego systemu jakakolwiek legitymizująca go wiara i nadzieja. Pozostaje tylko strach przed zmianą. Stronnicy PO są dziś jak alkoholik w drugiej fazie – już mu picie nie tylko nie sprawia żadnej przyjemności, ale wręcz męczy. Dlaczego  w takim razie pije? Jerzy Pilch, którego sobie nie cenię, ale w tej kwestii trudno mu odmówić kompetencji wyjaśniał to jednym słowem: strach. Coś strasznego, niepojętego („duszna atmosfera IV Rzeczpospolitej”) zbliża się, dopada, dławi, przeraża – i trzeba golnąć choćby salicylu czy denatury, broń Boże nie dlatego, że to smakuje, nie, odrzuca, ale trzeba, inaczej trup. 

Sondaże wskazujące na poparcie dla Bronisława Komorowskiego w granicach 40 – 45 procent mogą być odrobinę podfałszowane, ale raczej nie więcej, niż kilka punktów. Nawet z tą poprawką, powinien on mieć w kraju miliony zwolenników. A kto ich widział? Na przyjazd „bronkobusa” trzeba zganiać dzieci ze szkół, urzędników ratusza czy wręcz opłaconych statystów, albo, jak ostatnio w Lublinie, przychodzą tylko ci, którzy chcą „bredzisława” wyśmiać, wygwizdać i posłać do macania kur. „My, którzy pana popieramy” to pracownicy publicznych mediów, publicznych instytucji, ludzie w taki czy inny sposób materialnie zainteresowani trwaniem obecnego układu władzy. Reszta, nawet jak uważa go za mniejsze zło, woli się nie wychylać.

No i, wracając do tego, zaczynają się w świat „Fajnej Polski” włamywać przekazy rozszczelniające go coraz bardziej. O tym, że państwo jest bandą złodziei, mówi nie „prawicowy” – a więc z zasady nieważny – dziennikarz w niszowym programie publicystycznym, ale nie kojarzona politycznie aktorka w lajfstajlowym „Świat Się Kręci”, gdzie wielokrotnie występowali rozmaici celebryci systemu czy animatorzy gejolesbijkich iwentów. Jej „opeer” PO i prezydenta trafia do tabloidów i na pudelka, gdzie pojawiają się tysiące lajków i komentarzy „brawo, święta prawda”. „Gazeta Wyborcza” czuje się w obowiązku zdezawuować chybioną – może właśnie dlatego, że chybiona – prowokację smoleńską Andrzeja Artymowicza z „piwkiem” i „zmieścisz się”, używając do tego Europejskiego Autorytetu (a Europejskie Autorytety są przecież dla elity III RP tym, kim dla jej dziadków byli „uczeni radzieccy”). Zresztą sama ta prowokacja, mimo najszczerszej antypisowskiej intencji, musiała leminga zdezorientować, bo przez pięć lat wierzył przecież, że wszystko jest wyjaśnione, i nagle od swoich – nie „pisowskich” – autorytetów dowiaduje się, że nie, że samych stenogramów jest ileś tam wersji i będą nowe. Na dodatek PO wyskakuje z inicjatywą zbudowania pomnika, który przez pięć lat twardo nazywały niepotrzebnym, bo już przecież jest – na Powązkach. Nie każdy zrozumiał, że była to tylko kolejna prowokacja, że wyznaczenie w trybie administracyjnej buty „ostatecznej” lokalizacji w ciasnym zaułku na uboczu miało dać propagandowe wyjście do kolejnej kampanii straszenia „pisowcami”, ustawionymi pomnikowym gambitem PO na pozycji agresywnych oszołomów odrzucających „wyciąganą do zgody” rękę. Wrażenie chaosu pogłębiło jeszcze niezdyscyplinowanie autorytetów, które z jakiegoś powodu nie wsparły chybionej prowokacji HGW z „nazistowskim” pomnikiem świateł, ale wręcz określiły ją mianem haniebnej. 

Ta sama „Gazeta Wyborcza” zamieszcza dziś, na przykładom rozmowę, utrzymaną w tonie aprobatywnym, z Janem Sową, który po dziełach pomnikowych dla „pedagogiki wstydu” napisał nieoczekiwanie książkę odkrywającą na użytek lemingów oczywistości, o których „prawicowi dziennikarze” piszą od lat dziesięciu. W skrócie wynika z tego, że pod gierkowskim picem „Fajna Polska” to syf i upadek, a za lat dziesięć będzie tu kompletny Bangladesz. Inny człowiek, którego trudno posądzić o sympatię do PiS, były założyciel radia RMF, w emocjonalnym wywiadzie opowiada o gangsterstwie władzy, której ofiarą padło kwitnące i potencjalnie mogące być dla Polski bardzo ważne studio filmowe. Co prawda, opowiada tylko w krakowskim „Dzienniku Polskim”, ale to kolejna sprawa, którą trudno zamieść pogardliwym „pisowskie narzekanie”, i trudno zminimalizować do rozmiaru „bolączki”.

Nie zamierzam wcale, jak to niektórzy oskarżają, zapisywać Bożeny Dykiel, Sowy czy Tyczyńskiego do PiS. Nie uważam też, żeby fakt, że jeden czy drugi „nie-pisowiec” powiedział coś „pisowskiego”, sam w sobie stanowił jakiś przełom. Być może zresztą każda z tych osób zaraz poczuje się w obowiązku bądź zostanie nakłoniona, by publicznie złożyć prawomyślne deklaracje, tak, jak swego czasu przywołany został do porządku Marcin Meller. „Lecz stało się, lud zna”, że wolno dostrzegać, iż nie jest dobrze, i że to nie „bolączki”, tylko chory, nie dający nadziei na przyszłość system.

Podstawą władzy PO i jej „niezatapialności” jest podporządkowanie polityki podziałowi kulturowemu, oparcie się na świeżym awansie społecznym i jego żywiołowej pogardzie do własnych korzeni, do patriotyzmu, polskości, ogłoszonych „obciachem” i przeciwstawionych tęsknocie za „zachodniością”. Ludzie PO mogą marnować szanse Polski, kraść, korumpować się, obsadzać państwo kolesiami i doić głosujących na nich frajerów tak długo, jak długo dla poddanych propagandowej tresurze mas jest to MNIEJ WAŻNE. To „mniej ważne” narzucało dotąd pakietowość poglądów: złodziejski charakter systemu, publicznie skrytykowany przez Bożenę Dykiel, można było dostrzegać tylko z pozycji „pisowskich”, a wtedy było to z gruntu nieważne. I odwrotnie, dostrzeżenie ich ipso facto czyniło z dostrzegającego „pisowca”, unieważniając go.

Tym, co naprawdę jest w stanie system Tuska dobić, byłoby trwałe złamanie tej zasady. Gdyby się Bożena Dykiel czy Jan Sowa zapisali do PiS i połączyli krytykę grabieżczej władzy z przyjęciem tożsamości „smoleńskiej”, fajność „Fajnej Polski” jakoś by to zniosła. Ale oddzielenie przekazu krytycznego wobec systemu III RP od tożsamości tradycjonalistycznej – to dla niej prawdziwy problem. Leming przestaje wiedzieć, co myśleć, jest zdezorientowany. Ba, dowiaduje się, że myśleć MOŻNA, i że nie jest aż takim wstydem i obciachem, jakie go jeszcze kilka miesięcy temu kompletnie paraliżowały, śmiać się z pierdołowatego „Brąka” i nierozgarniętych „psiapsiółek” w rządzie. 

Pojawiają się kolejne szczelinki w zalewającym Polskę od ośmiu lat betonie. Szeroko pojęte elity III RP mogą je jeszcze długo łatać, tachlować, zatykać, w ostateczności własnymi zadkami, ale jak już raz zaczęło ciec, to prędzej czy później popęka. Oby jeszcze przed wyborami.

Czytaj także