Władza albo śmierć!
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Władza albo śmierć!

Dodano:   /  Zmieniono: 
Subotnik Ziemkiewicza

Stanęła mi w pamięci taka scenka.

Rok 2005, wybory prezydenckie. Wieczór, już po ogłoszeniu wyników. Siedziba TVN 24, salonik dla gości i korytarze pomiędzy charakteryzatornią a studiem, gdzie kłębią się zaproszeni do programu politycy i komentatorzy, w liczbie tych drugich i ja.

Już wiadomo, że „prezydent Tusk” – jak dumnie prezentował się od kilku tygodni na wyborczych bilbordach – został przez wyborców ukarany za te niewczesną pychę, że wbrew wszystkim sondażom i proroctwom wygrał, i to wyraźnie, Lech Kaczyński. A że dopiero co PiS wygrał równie nieoczekiwanie wybory parlamentarne, członkowie i sympatycy PO są w szoku. No tak, miała być koalicja, ale taka, w której to „ludzie rozumni i na poziomie” będą decydować i rozdawać karty!

Jeden z nich – wtedy zaliczany do głównych strategów Platformy, dziś już poza nią – peroruje do dziennikarzy, siedząc na skórzanej kanapce w VIP-roomie, w emocjach wyborczych na tyle głośno, że słychać go bardziej, niż by zapewne chciał: „K…, g… będzie a nie PO-PiS! Jak tak sobie ciemnota zagłosowała, to niech ma! Niech Kaczory rządzą z Lepperem i Giertychem! A dobrze im tak, kaczory się wypier…lą w parę miesięcy, a potem przyśpieszone wybory i my!”

Jak pamiętamy – tak mniej więcej się istotnie stało. Z tą tylko drobną różnicą, że szarpanina o sejmową większość z ciągnącym za sobą podejrzane układy Lepperem i z Giertychem, który dziś otwarcie chwali się, że od początku celowo sabotował współtworzony przez siebie rząd i działał na rzecz przejęcia władzy przez PO, trwała znacznie dłużej – dwa lata. Przez te dwa lata PO zajmowała postawę „betonowej opozycji”, oprotestowywała gromko i blokowała praktycznie wszystko, co tylko PiS zaproponował, wyłącznie z tego jednego powodu, że zaproponował to PiS. Tylko w dwóch wypadkach zrobiła PO wyjątek – lustracji i likwidacji WSI. Ale to się doskonale tłumaczyło jej interesami: obie te ustawy uderzały w układ postkomunistyczny, który był wtedy jeszcze silny i ludzie Tuska postrzegali go jako poważniejszą przeszkodę w zawłaszczaniu państwa, niż PiS z jego przystawkami.

Jak szybko zapomniały o tym opiniotwórcze elity! O arcywarcholskim pomyśle obejścia konstytucyjnej zasady konstruktywnego wotum nieufności poprzez przegłosowywanie dymisji ministrów każdego z osobna, tak, aby Polska pozostała w ogóle bez rządu. O zapowiedziach Tuska, że jeśli prezydent rozwiąże parlament, to Platforma zwoła rewolucyjny anty-parlament w gmachu Politechniki. O próbie – skądinąd żałosnej – urządzenia polskiego Majdanu po prowokacji z taśmami Beger i zmuszeniu PiS do odejścia presją ulicy i „miasteczka namiotowego”
Obawiam się, że to wszystko zostanie nam niebawem przypomniane.

Inna scenka z przeszłości już znacznie bliższej: walne zebranie warszawskiego oddziału SDP. Maksymalna mobilizacja jego antypisowskich członków, ściągnięcie wszystkich nie widzianych od lat emerytów, żeby prezesem oddziału wybrać Krzysztofa Bobińskiego. Jedno głosowanie, drugie, w końcu zostaje tylko dwóch pretendentów. No i „nic właśnie”, wygrywa, z wyraźną przewagą, ten „pisowski”, Marcin Wolski. Przyjmując wybór, jak nakazuje demokratyczny elementarz, zaprasza konkurenta do zarządu, ale obrażeni zwolennicy Bobińskiego opuszczają salę. A następnego dnia, jak ich jest ponad czterdziestu, składają w sekretariacie oddziału rezygnacje z członkostwa.

Te wspominki oczywiście nie bez powodu akurat dziś. Mniej więcej tydzień to już wystarczająco, by zobaczyć, jakie wnioski tak zwane „elity” III RP, bo nie tylko rządzący politycy, ale i środowiska zarządzające różnymi dziedzinami życia publicznego, są w stanie wyciągnąć z tego, co powiedział im w niedzielę 24 maja „wielki niemowa”, czyli polskie społeczeństwo.

Jakie?

Żadne.

Trudno nie zacytować: „niczego się nie nauczyli i niczego nie zapomnieli”. Zresztą, jak mogli zapomnieć i się nauczyć, skoro ich mentalność – tej postkolonialnej „elity”, tych ludzi, o których śp. Jerzy Dobrowolski pisał, że zdolni są tylko do naprzemiennego przeżywania pogardy i strachu – jest, jak wynika z powyższych, i z wielu innych opowieści, którymi można by wypełnić całą książkę, do szpiku totalniacka. Demokracja, wolność, hasełka, ale rządzić, k…, musimy my. MY! Albo środowiska i osoby przez nas wyznaczone, z nami zblatowane. Nie ma tak naprawdę innych kryteriów oceny moralnej i etycznej. Możesz być chamem i przyśpieszaczem z siekierą, jak Wałęsa, katolickim ajatollahem i oszołomem jak Niesiołowski, faszystą jak Giertych, możesz jeździć z ryngrafem do Pinocheta, jak Wołek z Kamińskim, możesz być pozbawionym jakichkolwiek kwalifikacji szczeniakiem z podejrzanym obywatelstwem, jak Sikorski, kiedy był wiceministrem u Parysa, albo nadętym bufonem marnującym pieniądze podatników na wydatki reprezentacyjne, jak ten sam Sikorski kiedy był ministrem u Kaczyńskiego, oszołomką, jak Julia Pitera w UPR i u Mario Kamińskiego w Lidze Republikańskiej – na wszystko machniemy ręką, jak tylko się zblatujesz z elitą.

Tylko jedno jest niewybaczalne – być spoza jedynie słusznego towarzystwa. Wtedy towarzystwo zagryzie jak nic.

To zobaczy, tak było, dopóki towarzystwo miało zęby. Prezydent-elekt Andrzej Duda (nurtuje mnie, nawiasem, jak w takim razie nazywać Bronisława Komorowskiego? Chyba prezydent-dement?) ma to szczęście, że towarzystwo zęby już straciło. Tylko o tym nie wie.

Wydaje im się, że gryzą – a jedynie obśliniają. Tak, są wciąż zdolni do drobnych złośliwości, do oplucia butów i narobienia na wycieraczkę. Ale sytuacja w porównaniu z rokiem 2005 i 2007 zmieniła się diametralnie.

Nie mam po tym tygodniu wątpliwości, że tzw. elity III RP nie są zdolne do innej reakcji na zwycięstwo Dudy, niż powrót do hejtu, jaki urządzały po 2007 roku Lechowi Kaczynskiemu. Takie mają DNA. Już w powyborczy poniedziałek wezwał do tego, acz nie dosłownie, profesor Markowski u Tomasza Lisa. Właściwie, jego wypowiedzi, po zdekodowaniu, znaczyły tyle samo co cytowane przeze mnie platformersa z 2005 roku: żadnej współpracy ze zwycięzcą, przygotować się na przegraną na jesieni, przejść do betonowej opozycji, i wierzyć, że nowa władza szybko się wyp… no, powiedzmy mniej naukowym językiem – wywróci.

Więc: poniedziałek – Duda nie spełni obietnic. Wtorek – Duda nie spełni obietnic. Środa – Duda skoro nie spełnił obietnic (co udowodniliśmy w poniedziałek i wtorek) stracił legitymizację do władzy. Czwartek – Duda dzieli społeczeństwo, bo chce budować pomnik smoleński. Piątek - Czarnecki stał za blisko Dudy, ha, ha, ha. Sobota… I tak dalej. Dzień w dzień. Nawet na takim najprostszym, podkorowym poziomie widać jasno: prezydent-elekt używa retoryki budowania, łączenia, jednania się, a prezydent-dement w kółko: przed nami bitwa! Front obrony wolności! Wojna z falą kłamstwa i nienawiści! Wojna!

Wszystko to w głębokim przekonaniu, że ten codzienny hejt spowoduje erozję wizerunku „ich prezydenta” i do jesieni jedynie słuszni powrócą do władzy, a co najmniej zachowają jej wystarczająco wiele, by obronić siedzenia.

Ale, jak powiedziałem, „przypuszczam że wątpię”. Sytuacja jest teraz odwrotna, niż w 2007, kiedy to PiS postrzegany był jako siła zatruwająca debatę publiczną agresją, podejrzliwości i obsesjami, a PO odbierano jako propozycję normalności i nadziei. Teraz to Duda jest Tuskiem z 2007 roku, jest człowiekiem nowym, dającym nadzieję – a PO ze swymi Wajdami i Olbrychskimi sfrustrowanymi obsesjonatami, straszącymi bezsilnie „państwem wyznaniowym”, którego nikt poza nimi się nie boi.

A będą straszyć i wściekać się, z każdym dniem coraz bardziej, bo, jako się rzekło – oni tak mają. To ich DNA. Inaczej nie potrafią.

No i trudno. Oferta pojednania i współpracy została przez nowego prezydenta złożona, nieważne, szczerze czy nie, ważne, że publicznie. Salony i ich polityczna emanacja, PO, mogą w nią uwierzyć albo nie. Nie wierzą, odrzucają, zapluwają się znowu z nienawiści – ich problem. Plwajmy na tę skorupę, na jesieni Platforma, skoro taką drogę wybrała, podzieli los Unii Wolności, do której tak bardzo się upodobniła, i będzie się w Polsce lżej oddychało. 

Czytaj także