• Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Wiara pani premier

Dodano:   /  Zmieniono: 
Subotnik Ziemkiewicza

Pani premier jest na swój sposób wierząca. Wierzy w in vitro i związki partnerskie, w tęczę, w tolerancję, multikulturowość i temu podobne – każdy bez trudu dopisze tu kolejne skojarzenia.

To znaczy, wierzy na dwa sposoby – że to dobre w ogóle i że to dobre dla PO. Co do pierwszej sprawy, nie ma co dyskutować – jest to dziś dość powszechna wiara wśród ludzi, którzy nie doznali łaski posiadania silnej tożsamości opartej na wpojonych głęboko zasadach i szukają samopotwierdzenia swej wartości w podążaniu za modami i „tryndami” w których wyraża się „duch czasów”. W Polsce, jak w każdym kraju kolonialnym i prowincjonalnym, na dodatek szczególnie mocno rozdeptanym przez historię, jest takich dużo, szczególnie w tzw. elitach. I jest regułą, że budują oni swoje poczucie wartości na małpowaniu metropolii. Biały człowiek być nowoczesny, to i ja, głupi murzyn, też chcę być nowoczesny, żeby być nie-murzyn tak jak biały człowiek. Powstają z tego całe akademie murzyńskości, cały, by tak rzec, przemysł wybielający, uczący murzyna, jak i co naśladować, by poprawić swe samopoczucie.

Nie jest to złe samo w sobie. Złe jest to, że zmurzyniałe w peerelu polactwo nie bardzo jest zdolne naśladować to, co dało Zachodowi wielkość. Czyli, mówiąc hasłowo, tamtejszą „umowę społeczną” opartą na wyważeniu rywalizacji i kooperacji, wynikający z niej system partyjny i organizację na poziomie samorządu, przedsiębiorstwa czy rolniczej kooperatywy, kulturę państwa służebnego, w której urzędnik państwowy czy samorządowy jest sługą ogółu, a nie folwarcznym ekonomem – wszystkie te rzeczy trudne do zaprowadzenia dekretem, jakie ukształtował tam wiek XIX (to kluczowe dla nowożytności stulecie, które nam w tej tutaj części świata ukradziono, i dlatego wciąż tak trudno osiągnąć nam jakąś sensowną równowagę). Nie zagłębiając się w temat, wart solidnej książki – całe zło naszej „modernizacji przez kserokopiarkę” w tym, że nie będąc w stanie przyswoić zasadniczych (osobna sprawa, że dziś już mocno skorodowanych) znamion cywilizacyjnej wyższości Zachodu, tym usilniej przyswajamy pozory, błyskotki.

„Polsko, lecz ciebie błyskotkami łudzą! Pawiem narodów byłaś i papugą, a teraz jesteś służebnicą cudzą” – problem, jak widać, nie jest nowy. Bogiem a prawdą sięga czasów, gdy wykolejona i nieskuteczna już cywilizacja sarmacka zderzyła się z europejskim tzw. oświeceniem. I mniej więcej od tego czasu stale przebiega jak choroba afektywna dwubiegunowa. Najpierw modernizatorzy zachłystując się cudzoziemszczyzną odrzucają Polskę żywiołowo i całkowicie i próbują zaprowadzić cywilizację metodą Piotra I oraz Kemala Paszy. Tylko, że nie dysponują, jak oni, brutalną przemocą, a jedynie siłą autorytetu – więc się nie udaje, siła autorytetu słabnie, narasta rodzima, sarmacka reakcja… Dokładniej, z początku „wojna fraka z kontuszem”, jak to nazwano już dawno, przynosi sukcesy stronie atakującej, do tego stopnia, iż nabiera ona przekonania, że jest po meczu, że „ciemnogród” (kto dziś pamięta, że to słowo z publicystyki czasów stanisławowskich?) wymrze „jak dinozaury”. Potem jest niezwykle zdziwiona, gdy okazuje się, że odpolaczani Polacy się przegrupowali, wypięli na autorytety i stworzyli własne, tradycjonalistyczne kontr-elity, skuteczniejsze od uśpionych przeczuciem sukcesu „oświeconych”. Wtedy z kolei patrioci popadają w triumfalizm i zaczynają robić zgubne w skutkach głupstwa, za które geopolityczna rzeczywistość wymierza Polsce surowe kary. 

Wreszcie ktoś sobie uświadamia, że nic z tego nie wynika poza mnożeniem strat (bo każda wojna polsko-polska przypomina w skutkach znaną scenę z „Samych swoich”, w której Kargul z Pawlakiem z wzajemnej złości demolują każdy swoje gospodarstwo) i zaczyna się szukanie syntezy – „oświeconego sarmatyzmu”, który zaszczepi Polakom dobre strony nowoczesności nie naruszając ich patriotycznych, godnościowych podstaw tożsamości.

Tyle że świat nie czeka, aż się Polacy uporają sami ze swoimi problemami, robi jakieś „pierdut” i zostajemy z tą syntezą, która po czasie okazuje się fundamentalna jak Konstytucja 3 maja i Legiony Dąbrowskiego, na lodzie. A w następnym pokoleniu napięcie między obcością a swojskością się powtarza  i karuzela rusza znowu.

Moim skromnym, jesteśmy właśnie w końcowej fazie cyklu „stanisławowskiego”. Projekt modernizacji hasłowo zwany „michnikowszczyzną” definitywnie się… jakby to ująć…  zesromał, wyradzając się w rządy cynizmu, dorobkiewiczostwa i kulturowego zbydlęcenia, które stosunkowo długie trwanie zawdzięczają nieskuteczności opozycji, a ta znowu nieskuteczność wynikła z niezłomnego trwania w koleinach, mówiąc równie hasłowo, myślenia tyleż patriotycznego, co anachronicznego (nie pamiętam już, gdzie pisałem o uderzających podobieństwach pierdołowatości PiS do pierdołowatości Konfederatów Barskich, kto ciekaw, niech użyje gugla).

Władza się kruszy, bo coś po stronie Konfederacji wreszcie się odblokowało i coś się tam wyłania nowego, spodziewam się, że właśnie jakaś kolejna próba zsyntetyzowania nowoczesności nie opartej na małpowaniu. Przynajmniej wydaje mi się, że prezydent – elekt ma świadomość, iż właśnie to jest Polsce rozpaczliwie potrzebne i będzie nad tym pracował. Co prawda, jak dotąd ilekroć przypisywałem politykom rozum to się zawodziłem, ale skłonny jestem mimo to raz jeszcze zainwestować zaufanie w imię tej właśnie nadziei.

Pani premier natomiast, wracając do niej, no cóż, jest typowym produktem swej schyłkowej, małpio-papugistycznej formacji. Jej wiara nie wydaje mi się szczególnie głęboka, tak jak zresztą w ogóle niespecjalnie głęboki jest jej intelekt czy osobowość. Po prostu przyjmuje, prawdopodobnie bezrefleksyjnie, że „świat idzie w tę stronę”. Wielu opiera na tym swe odruchy, bo takie wrażenie odnosi z tego, czym karmią przeciętnego człowieka masowe media. Rozumiem, ubolewam, mam starczą świadomość, że nie zdołam powtrzymać świata od kolejnych historycznych paroksyzmów, choć wciąż jeszcze mam trochę młodzieńczego przekonania, że mimo wszystko ostrzeganie przed nimi jest czymś więcej, niż bezsilnym zrzędzeniem. Pamiętam w każdym razie z młodości tabuny idiotów, głównie z pokolenia starszego niż moje, które identycznie wierzyły, że świat idzie jedyną możliwą drogą postępu ku socjalizmowi, który ogarnia kolejne kraje i nie ma od niego odwrotu.

Tak zwane masy bowiem zawsze mają zrozumiałą tendencję do kierowania się prostym, stadnym instynktem – dobre jest to, co „wszyscy” mówią, że dobre, przy czym „wszyscy” to w praktyce ci, którzy nam imponują. Dlatego właśnie tak ważne są dla narodu i każdej w ogóle społeczności elity. Elity, wbrew potocznemu stereotypowi, nie muszą być od prostych ludzi lepsze, ten stereotyp to tylko standardowa nagroda ze strony społeczeństwa za pełnioną przez nie funkcję. Elity mogą być nadęte, samolubne, traktować społeczeństwo z lepiej czy gorzej ukrywaną pogardą, trwonić posiadane dary Boże, pić, ćpać, świnić się i używać dziewczynek od jakiegoś Fibaka – to znaczy, nie powinny, ale te przewiny ich jeszcze nie dyskwalifikują. Dyskwalifikuje je głupota, bo głupota sprawia, że nie są zdolne do wywiązywania się ze swej elementarnej powinności wobec społeczeństwa – skutecznego zarządzania jego sprawami. A jeśli się nie wywiązują, to nie zasługują na to wszystko, co jest za bycie elitą zapłatą. Zasługują na to by je posłać na gilotynę względnie wywieźć na taczkach, zależnie od historycznych okoliczności i temperamentu danego narodu.
Chyba nie muszę rozwijać wątku, że głównym nieszczęściem III RP była i wciąż jeszcze jest właśnie niezdolność jej elit do wywiązania się ze spoczywających na nich powinności. Nie tworzą wizji i strategii rozwoju, nie tworzą wzorców, wszystko, co czego są zdolne, to transmitowania jedynie słusznych wzorców, jakie ich zdaniem przychodzą „stamtąd”, z „Europy”, naszej metropolii – przy czym robią to w sposób debilnie mechaniczny, właśnie papugując i małpując to, co dzieje się tam, bez świadomości, że tam to się wzięło z konkretnych, tamtejszych uwarunkowań. Że „tu” to nie jest „tam, tylko cofnięte w czasie”. Tu jest inna społeczność o innej historii i doświadczeniach, myśląca w związku z tym w inny sposób, uwarunkowany przez wszystkie odmienności swego losu i imponderabiliów.

Z faktu, że „tu” to nie jest „zacofane tam”, tylko może i zacofane, ale jednak co innego, wynika oczywisty – niestety, nie dla naszych tępych elit – wniosek, że dla likwidacji zacofania nie wystarczy naśladować dokładnie wzorców tamtejszych. Trzeba je twórczo zaadaptować – stąd właśnie ta powracająca w naszych dziejach konieczność szukania syntezy, której poszukiwanie przypisuję, może na wyrost, nowej zmianie polityków PiS. W każdym razie małpowanie i papugowanie przestaje być drogą do serc Polaków. Oni oczywiście nie biorą tego głęboko na rozum, ale czują, że coś tu się nie zgadza, że odpowiedź „tak jak w Europie” już nie jest odpowiedzią, bo co znaczy tak jak tam? Brodatego idiotę występującego w sukience i uparcie nazywającego siebie z tej racji kobietą, wyrzucanie z pracy za noszenie krzyżyka, 50-cioprocentowe bezrobocie wśród 20-latków, bankructwo jak w Grecji i płaszczenie się przed muslimami bezkarnie obcinającymi kolejnym ludziom głowy? To ma być droga do lepszego życia?
Pani premier tkwi w paradygmacie, że tak właśnie. Bo tkwi w elitach, które na takiej refleksji się zatrzymały ćwierć wieku temu i od tego czasu tkwią w pogłębiającej się sklerozie, której wymownym symbolem był komitet honorowy Bronisława Komorowskiego. Od kogo się miała nauczyć rzeczy, których ani w przychodni w Szydłowcu, ani tym bardziej na platformerskich partejtagach nie uczą? Poczytała, co mówi w wywiadzie pani Holland czy pan Głowacki, posłuchała w telewizji pana Olbrychskiego, zajrzała do „Gazety Wyborczej” i „Polityki” i wizję świata ma prostą: Polacy chcą europejskości, a europejskość to in vitro, „prawa” gejów, tolerancja…

A jeśli nawet nie wszyscy, na tym etapie, chcą tej „europejskości” – to na pewno chce tego „twardy elektorat” Platformy Obywatelskiej. Stąd przepchanie kolanem fatalnego projektu ustawy, który przecież oprotestował nie tylko Kościół, opozycja i konserwatywne think-tanki, ale który za niekonstytucyjny uznało Sejmowe Biuro Analiz Prawnych i przedstawiciele Sądu Najwyższego. Mniejsza o konstytucyjność i w ogóle jakikolwiek sens. Pani premier wierzy, że za tę ustawę „zapunktuje” w oczach „Polski jasnej”, może nie dość licznej, by dać jej wyborcze zwycięstwo, ale, jak się ją nowoczesnością i straszeniem ciemnogrodem skonsoliduje, przynajmniej na tyle licznej, żeby uratować Platformę przed losem AWS i SLD.
Moim zdaniem – ta wiara panią Kopacz zawiedzie. I nie ją jedną, oczywiście, tylko wszystkie środowiska, których emanacją jest obecna władza. Wynika to z faktu, o którym pisałem wielokrotnie, że tęczowe wariactwa nie są żadnym cywilizacyjnym uwarunkowaniem, tylko odreagowywaniem przez społeczeństwa zachodnie ich specyficznych doświadczeń – purytanizmu, wiktorianizmu, wojen religijnych. Wajcha im po prostu odbiła w przeciwną stronę. U nas świat „Szkarlanej litery” nigdy się nie zakorzenił, a Kościół zawsze był, dokładnie odwrotnie, po stronie mas i często nawet rewolucji, a nie tronu, więc i wariactwa przyjmują się tylko w swoistych gettach a la Czerska czy „Krytyka Polityczna”, grodzonych tym murzyńskim poczuciem niższości, prowincjonalności i dojmującą potrzebą papugowanie zachodnich błyskotek. Natomiast szersze kręgi Polaków instynktownie czują, że to bzdety i że prawdziwe życie jest gdzie indziej.

To nie znaczy, że Polacy nie pożądają nowoczesności i modernizacji – gdyby tak było, władzę przejąłby u zarania III RP ZChN i może nawet by ją trzymał do dziś, a obelgi ze „szpary oralnej” Stefana płynęłyby w odwrotną stronę. Ale Polacy nie pożądają takiej modernizacji, w jaką wierzy i jaką ma im do zaproponowania pani premier, jej partia i jej nadworni celebryci intelektu.

Czy dostaną inną ofertę, bardziej odpowiadające ich niewyartykułowanym oczekiwaniom – to jest pytanie, od którego zależy, czy kolejna władza będzie miała większość konstytucyjną i społeczny mandat do daleko idących zmian, czy tylko przyzwolenie na dalsze administrowanie zabałaganioną od ćwierć wieku nieruchomością.

Czytaj także