Taniec z krzesłami
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Taniec z krzesłami

Dodano:   /  Zmieniono: 
Subotnik Ziemkiewicza

Nigdy nie jest tak głupio, żeby nie mogło być głupiej. Egzemplum – kampania prezydencka Bronisława Komorowskiego, a po niej kampania parlamentarna PO. Bo choć formalnie kampanii w tej chwili jeszcze prowadzić nie wolno, to przecież nikt nie może mieć wątpliwości, że jakie są przyczyny ponadnormalnej aktywności pani premier.

Kto życzy sobie w Polsce daleko idącej zmiany, może się z tej aktywności tylko cieszyć. Jest ona zaprzeczeniem sztuki marketingu politycznego, która – wbrew temu, co sądzą różne misie, które zdołały przekonać politycznych decydentów, że się na tym świetnie znają – nie  polega wcale na wymyślaniu retorycznych formułek w rodzaju „ja wydaję pieniądze podatników, żeby być bliżej ludzi, a Kaczyński, żeby się od nich odgradzać”. Polega, jak każdy marketing, na odgadywaniu, wokół jakich wiodących dla pewnych ludzi emocji i oczekiwań formują się tzw. grupy docelowe, i znajdowaniu takiej formuły komunikacji, żeby oczekiwania maksymalnie wielu grup docelowych zaspokoić, nie zrażając do siebie – i tu jest istota problemu – pozostałych. Jeśli ktoś to sobie wyobraża tak: ci chcą dostawać socjal i mają wszystko inne w de, ci chcą pewności, że państwo nie zbankrutuje, ci porządku i bezpieczeństwa, ci niskich podatków, ci poszanowania dla polskiej tradycji i dumy, ci wypchnięcia z życia publicznego Kościoła, a ci chcą jarać marychę bez strachu, to ja wszystkim obiecam czego chcą, i wszyscy mnie poprą – jest zwyczajnie idiotą. Albo idiotką.

Jeśli się bowiem obiecuje wszystkim wszystko w sposób nieumiejętny, to się wszystkich do siebie zraża. Uruchamiając falę nienawiści do Kościoła Katolickiego, wskazując go jako źródło ciemnoty, cywilizacyjnego zacofania i przeszkodę w asymilacji w Unii Europejskiej, podchwyciła premier emocje pewnej grupy docelowej, ale uruchomiła wobec siebie emocje negatywne innej grupy. Ale gdy jednocześnie usiłuje podlizać się tej drugiej grupie, używając słownictwa „w imię Boże zaczynamy”, „będę się za was modliła” i wizerunkowo zawłaszczając główną rolę na patriotyczno-religijnych powstańczych uroczystościach, to się podważa swoją wiarygodność w tej pierwszej grupie, a drugiej bynajmniej nie odzyskuje.

Wydawałoby się, że taki zimny prysznic, jak upadek Bronisława Komorowskiego powinna władzę i związane z nią na śmierć (bo na życie, to się już raczej nie zapowiada) elity otrzeźwić i uświadomić, że od lat żyją, jak to ujął poeta, „w rajskiej dziedzinie ułudy”. Tymczasem obóz władzy – jak napisał inny poeta  – „wziął prysznic i tyż nic”. Chwilę posiedział z kolebiącą się po ciosie głową, jak kot Jinx z kreskówki, a potem sobie wytłumaczył, że wszystko było dobrze, tylko za mało atakowali Kaczyńskiego, za mało straszyli państwem wyznaniowym i za mało obiecywali.

Więc zamiast szesnastu bronkobusów mamy objazdowy rząd w pendolino. Tak, ludzie mówili ankieterom, że mają poczucie iż władza jest od nich za daleko, ale przecież nie znaczyło to, że chcieliby, żeby rząd obradował w sali gimnastycznej miejscowej szkoły, a premier z ministrami kręcili się po pobliskiej klubokawiarni wsadzając nos do kotlecika i indagując z zaskoczenia obywateli, czy chcieliby zwiększyć czy zmniejszyć rezerwę walutową albo odpis na FUS. Rządowym pijarowcom popierniczyło się wychodzenie do ludzi z ich molestowaniem.

Na dodatek zupełnie nie pomyśleli, że ludzie w lot wyłapują, gdy urzędowy autorytet traci powagę. A rząd w pendolino traci ją nieuchronnie. Zwłaszcza, gdy za pendolino poprztala flota pustych rządowych limuzyn, bo pendolino dojeżdża tylko do Wrocławia, więc dalszą trasę do „miedziowego zagłębia” i tak trzeba zrobić transportem kołowym. Dziwne, że nikt nie wpadł na to, by dalej rząd pojechał taksówkami – nie wyszłoby drożej, a przynajmniej taryfiarze by zarobili (chociaż nie wiem, czy zgodnie z przepisami nie trzeba by najpierw przeprowadzić na te taksówki przetargu, który i tak wygrałby ten kto z góry ma wygrać, ale musiałoby to parę miesięcy potrwać).

Ministrowie, którzy tłumaczą, że trzeba krzesła i stoły na te posiedzenia wozić z Warszawy, żeby nikt rządu nie podsłuchał (a kto by podsłuchiwał, jak to wszystko czysty pic?) zwyczajnie się ośmieszają. Przecież wciąż nie milkną echa afery podsłuchowej i Polacy wiedzą, że żaden z kelnerskich podsłuchów nie był zainstalowany w meblu. Wielu nawet może kojarzyć, że mówiło się wtedy coś o „walizeczkach antypodsłuchowych”, zawierających sprzęt, za pomocą którego sprawdza się, czy w pomieszczeniu nie ma podejrzanych obwodów elektrycznych. Taką walizeczkę można przewieźć na rowerze, nie trzeba do tego całego TIR-a. Już lepiej, gdyby jeden z drugim minister próbowali wyborców wzruszyć opowieścią, że, dajmy na to, ma alergię i jak posadzi pupę na czym innym niż jego ulubiony stołek, to dostaje swędzawki. Albo że ten właśnie konkretny stołek daje mu poczucie bezpieczeństwa, jak jednemu z bohaterów komiksów o „Fistaszkach” ulubiony kocyk.

Nigdy nie jest tak głupio, żeby nie mogło być jeszcze głupiej. Kiedy były Radosław Sikorski (jakże to dziwne, gdy się dziś pomyśli, jak butnie się wtedy zachowywał) złośliwie wygasił Andrzejowi Dudzie mandat europosła w najszybszym możliwym terminie, żeby tylko znienawidzonemu „chłystkowi” i jego ludziom przysporzyć kłopotów, sądziłem, że bardziej kurduplastym umysłowo już się okazać nie można. Gówniarskie upokarzanie prezydenta elekta podczas rocznicy obchodów Powstania Warszawskiego, złośliwe uniemożliwianie mu zabrania głosu, przebiło to. Czy naprawdę ludzie PO nie zdają sobie sprawy z tego, jakimi pętakami się okazują?

Chyba nie. Chyba naprawdę myślą, że stoi za nimi tłum gości takich, o jakich mówił w wywiadzie prof. Śpiewak, że zagłosują na PO zawsze, choćby nie wiedzieć co. Tłum „zrytych beretów” z forum gazeta.pl rzygający tam co dnia nienawiścią do „czarnych” i „państwa wyznaniowego” i straszących się nawzajem, że jak PiS wygra, to będą wsadzać do więzienia za niechodzenie do kościoła, a ateistom każą nosić żółte opaski i wyznaczą im osobne miejsce w środkach komunikacji. I że ten tłum właśnie tego oczekuje – dokopywania na każdym kroku pisowcom, okazywania prezydentowi pogardy i lekceważenia, robienia afrontów i złośliwości. Że, mówiąc krótko, poniżaniem Dudy będą sobie nabijać popularkę.

Sztuka marketingu politycznego polega na rozpoznaniu, czego ludzie tak naprawdę chcą. Nie wystarczy zrobić ankietę: chcesz tego? A tego? A tego? – bo zapewne na wszystko ludzie odpowiedzą „tak”. Pytanie, które z oczekiwań jest dla nich naprawdę ważne. 

Otóż z dotychczasowego głosowania Polaków i różnych ich zachowań można wnosić, że tkwi w społeczeństwie przemożne oczekiwanie, by się rządzący nie kłócili. By zachowywali pozory zgodnej współpracy, pewne cywilizowane normy. Żeby był spokój. Donald Tusk wywoływał wojny, ale metodą sprytną – nad stołem demonstracyjnie wyciągał do Kaczyńskiego rękę, pod stołem boleśnie kopał go w kostkę, a kiedy drugi Kaczyński krzyczał: oż ty chamie, przeproś natychmiast brata! – tylko znacząco spoglądał ku gawiedzi: no, sami widzicie… To było podłe, ale skuteczne. Dlatego wywołując stałe wojny z Kaczyńskim o krzesło, samolot i rozdzielenie wizyt, wygrywał na tym – bo ludzie winili jego przeciwników. No tak, znowu ci kłótliwi Kaczyńscy, znowu im się coś nie podoba, znowu mącą!

Teraz PO powtarza ten numer z odwróconych pozycji – to oni są władzą odchodzącą, niepopularną, i zarazem stroną atakującą prezydenta-elekta nawołującego do zgody. I, co przecież ma w polityce ogromne znaczenie – po prostu sympatycznego. Poza „zrytymi beretami” żyjącymi w pełnym jadu i żółci matriksie Lisa, Kuźniara i Olejnik, każdy widzi, że to oni są agresywni, im brak klasy i elementarnej przyzwoitości. A, powiedzmy sobie szczerze, dla tych, dla których Powstanie Warszawskie naprawdę jest ważne, Kopacz i Komorowski i tak są na obchodach ledwie tolerowanym zgrzytem, tym bardziej irytującym, im bardziej się na nich rozpychają.

Zaledwie tydzień temu mówiłem w Klubie Ronina o zerwaniu przez PO z doktryną wizerunkową Tuska – „zawsze być pośrodku”. Przyciskając się do lewej ściany i przejmując oczekiwania skrajnej lewicy kosztem oddania PiS centrum, dała PO dowód, że nie marzy już o władzy, a tylko o tym, by być opozycją dość silną do zablokowania zmian w konstytucji, niezbędnych do okręcenia dopychanych teraz kolanem ustaw i nominacji. I że bardziej od wyniku tych wyborów zależy jej na tym, żeby nie mieć po lewej stronie konkurencyjnej opozycji. To już wyraźne przygotowania do próby powtórzenia przez Ewę Kopacz sukcesu Jarosława Kaczyńskiego, czyli przetrwania kadencji, a kto wie, czy nie dwóch, z dala od władzy.

To nawet ma sens, ale pętackie złośliwości wobec prezydenta elekta dają społeczeństwu sygnał, że PO będzie taką opozycją, jakiej właśnie społeczeństwo nie chce. Tańczącą z krzesłami, wyrywanymi złośliwie świeżo wybranemu prezydentowi i jego ludziom spod siedzeń.
Znowu jest to zerwanie z doktryną wizerunkową Tuska, inną, ale równie ważną, tą właśnie, że trzeba atakować tak, by sprawiać wrażenie zaatakowanego, i kopiąc pod stołem krzyczeć wniebogłosy „czemu mnie kopiesz, kiedy ja do ciebie z wyciągniętą ręką”?! Pewnie przy okazji rocznicy Powstania chciała PO pokazać swojemu elektoratowi, ze jest bojowa, silna, zdecydowana, że nie boi się ani biskupom, ani Dudzie napluć demonstracyjnie na buty. Pokazała że jest… no, znowu musze powtórzyć – po pętacku złośliwa i pozbawiona klasy.

Osobliwe wnioski musiała wyciągnąć z klapy Komorowskiego pani Kopacz, skoro stwierdziła, że kluczem do wyniku jesiennych wyborów będzie przyciągnięcie elektoratu Antyklerykalnej Partii Racja Kotlińskiego i Piotrowskiego. Tą decyzją przyklepała utratę przez PO władzy. Decyzja o powrocie do polityki kłócenia się z prezydentem o krzesła może przyklepać utratę przez PO także szansy na bycie znaczącą i poważną opozycją. I faktyczny „Budapeszt nad Wisłą”, czyli już nie tylko rządzącą, ale konstytucyjną większość dla PiS.

Czytaj także